poniedziałek, 26 września 2016

Podróż nigdy się nie kończy!

Poniżej napisałem, że to już jest koniec, ale przecież końcem podróży będzie dopiero wieko trumny. Albo stabilizacja, ale ja z tych, dla których "stabilizacja motylka to szpilka!"
Trzy lata czekaliście na opis z Tybetu i się nie doczekaliście. Co najwyżej możecie obejrzeć moje nagranie z prelekcji pod tytułem "Chiny są Inne": https://www.youtube.com/watch?v=oCjsgTHPA38
A ja tymczasem ruszam na nową przygodę, ale o niej już na nowym blogu: http://okrazmyswiat.blogspot.com

czwartek, 27 czerwca 2013

To jest już koniec...

Jutro ostatni dzień w pracy. W sobotę ruszam za zachód, w góry. Oficjalnie to nadal Syczuan, ale historycznie i geograficznie to już Tybet. Mam zamiar dotrzeć tak daleko, jak daleko wolno jechać obcokrajowcom bez pozwoleń. No i mam nadzieję, że pogoda mnie nie wypłoszy, bo niestety zapowiadają się głównie deszcze. Plan jeżdżenia po Wyżynie Tybetańskiej mam na około 11 dni, potem wracam na niziny odwiedzić zaległy Xi’an, po czym przyjdzie już czas na samolot do Polski.
Pisać bloga nie będę, po pierwsze nie będę miał czasu, po drugie tam nawet nie zawsze będzie internet :-) (nawet przez GPRS – ale kupiłem za 25 zł pakiet 300 MB danych, może się przyda). Może czasem coś skrobnę na Facebooku. Na Picasie mogą się pojawiać nieobrobione zdjęcia, bo jak będzie możliwość, to będę traktował ją jako backup zdjęć.
Może po powrocie do Polski zmobilizuję się i opiszę na blogu przygody z urlopu? Nie chcę nic obiecywać, myślę, że najwcześniej w sierpniu.

Parę luźnych tematów na pożegnanie:

Jadłem słynne tysiącletnie jajo!
Bierze się jajko na twardo, chowa na kilka tygodni/miesięcy (koneserzy chowają na lata, niczym wina), po czym się je je. Nie, nie są zepsute, bo się je odpowiednio przechowuje, ale są zdecydowanie inne :-) Białko zamienia się w galaretę, żółtko pozostaje w miarę bez zmian. Wygląda to okropnie, ale w sumie smakuje znośnie (jak ktoś lubi jajka w galarecie).
Oprócz tego jadłem też królika i tradycyjne syczuańskie danie, kaczkę po syczuańsku.

Ruch drogowy
Coś o ruchu samochodowym już pisałem, ale teraz będzie parę filmików. Po pierwsze to oni tu jeżdżą po chodnikach. Ktoś inteligentny wymyślił wysokie krawężniki, żeby auta nie wjeżdżały na chodniki, i barierki, żeby auta nie wjeżdżały na pas dla motorków i rowerów, ale ktoś inny wymyślił, żeby umieścić miejsca parkingowe przy ścianie budynku. Więc nawet jakby auta chciałby bezpośrednio zjechać na jezdnię, to i tak muszą przejechać przez chodnik.
A że są krawężniki i barierki, więc auta jadą wzdłuż chodnika i zjeżdżają na jezdnię dopiero na przejściu dla pieszych (bo tam krawężnik jest obniżony dla wózków). Najciekawiej wygląda, jak chcą pojechać w lewo – najpierw jadą po przejściu dla pieszych.
(tak w ogóle to filmik nie pokazuje prawdziwej wojny na drodze, bo na widok tego, że filmuję, to część kierowców stała się grzeczna i przepuszczała pieszych i motorki)

Jadąc wzdłuż chodnika czy po pasach oczywiście trąbią na pieszych. Wprawdzie jak pieszy nie ustąpi to go nie rozjeżdżają, ale raz by mnie auto potrąciło, bo wyszedłem z drzwi hotelu a tu wzdłuż ściany jechało sobie auto.
Motorki w ogóle się nie przejmują światłami, więc jak włącza się dla pieszych zielone to i tak trzeba uważać, czy poprzecznie nie jadą motorki – a jadą gęsto.
A w ogóle to mają tu chyba jakieś dziwne zasady, co do pierwszeństwa – nie tylko „większy ma pierwszeństwo”, ale wygląda, że jak ty wjedziesz w bok innego auta, to zawsze jesteś winny, nawet jak ty jechałeś prosto na zielonym, a on skręcał w lewo. Wnioskuję to po tym, że auta skręcające wpychają się na chama, a jadące na wprost im ustępują.

Rasizm w Chinach?
Zauważyłem, że w Chinach zazwyczaj pracę fizyczną wykonują ludzie o ciemnej karnacji a pracę umysłową ludzie o jasnej karnacji. Np. wszystkie sprzątaczki w biurze mają typowo azjatycką skórę, a z kolei programistki są na tyle jasne, że gdyby nie skośne oczy, to mogłyby udawać Europejki. Pierwsza myśl, to że w Chinach panuje rasizm. Więc wrzuciłem kontrowersyjny tytuł, ale raczej nie ma rasizmu, tylko inne przyczyny:
1.    Chińczycy (mieszkający na nizinach) są genetycznie jaśniejsi (mieszanka genów zawierająca też tych, co mieszkają bardziej na północy), Tybetańczycy są ciemniejsi, bo na Wyżynie Tybetańskiej są bardziej wystawieni na promieniowanie UV. Chengdu to wciąż Chiny nizinne, więc jak w każdym kraju, imigranci (tu z Tybetu) parają się najprostszych prac (typu zmywak), podczas gdy miejscowi Chińczycy są wykształceni, więc pracują umysłowo. Szczególnie, że wielu imigrantów z Tybetu nie zna chińskiego (w domu mówili po tybetańsku).
2.    Szczególnie dziewczyny mają tu hopla w temacie jasnej skóry. Tak jak u nas każda chce być opalona na brąz, tak tu każda chce być jasna i mieć skórę jak Europejka. Więc dziewczyny unikają słońca jak mogą, np. w bezchmurne dni chodzą pod parasolami (a najlepiej to nie chodzą w ogóle). A jak ktoś pracuje fizycznie na zewnątrz to nie ma bola – opali się. Więc kolor skóry to skutek typu pracy a nie przyczyna.
3.    Jak jakaś dziewczyna pracuje na dobrej posadzie, to stać ją na różnego rodzaju kremy i kuracje wybielające - jak samo unikanie słońca nie wystarcza. A jak ktoś pracuje „na zmywaku” to go nie stać, więc ma ciemną skórę. Znów skutek a nie przyczyna.

Wieczorne życie w Chengdu
A na koniec parę fotek z wieczoru na rynku miejskim (czyli placu Tianfu). O zmroku jest pokaz z fontannami i do tego na drapaczach chmur jest pokaz świateł.

Ceny:
tysiącletnie jaja - 12 juanów (w ramach wspólnego stołu z kolegami)
królik - 32 juany (w ramach wspólnego stołu z kolegami)

Więcej zdjęć i filmików:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/2013061429Rozne?noredirect=1

środa, 26 czerwca 2013

Język chiński

Język chiński atakuje mnie tu na każdym kroku, więc po nieśmiałych próbach oporu uległem mu i zacząłem się uczyć. Nie jakoś specjalnie, ale po prostu znaki same zapadają w pamięć, jak się je widzi po raz kolejny. Więc jak zaczynam rozpoznawać jakiś znaczek, to sprawdzam jego znaczenie i wymowę i zapisuję na kartce. Mam tam już jakieś sto słówek (co nie znaczy, że sto słówek znam, bo nie dla wszystkich zapamiętałem pismo i wymowę, ale jak jadę autobusem, to sobie przeglądam).

Podstawowy problem z chińskim jest taki, że nie wystarczy, tak jak w innych językach, nauczyć się połączenia słowo-znaczenie, ale trzeba się nauczyć trzech połączeń: litera-wymowa, litera-znaczenie i wymowa-znaczenie (znaczy wystarczy dwóch, bo wtedy trzecie wychodzi samo). Najwięcej znam połączeń litera-znaczenie, bo się naoglądałem dwujęzycznych napisów, więc mi utkwiło, że np. 拉 to "ciągnąć" a 路 to "ulica", ale nadal nie pamiętam, jak się je wymawia. Sporo słów znam też już w całości, ale są też takie, których znam tylko połączenie wymowa-znaczenie, np. [ni hao] to "dzień dobry!" ale nie wiem jak to zapisać albo tylko połączenie znaczek-wymowa - z nazw miast, np. 成 wymawia się [czeng], bo to pierwszy znak z nazwy Chengdu. I nie znam znaczenia nie dlatego, że tak jak u nas istnieją nazwy, które nic nie znaczą - bo, co ciekawe, każda nazwa własna coś znaczy, bo przecież inaczej nie byłoby znaczków do jej zapisania. Tak więc Pekin to "Północne Miasto", Szanghaj to "Górny Ocean", Mao Zedong to "Włosy Wschodni Staw" a znana turystyczna atrakcja Guilin to "Las Cynamonowy".
Najwięcej uczę się na dwujęzycznych znakach, ale najlepsza nauka jest w metrze - mam nad drzwiami nazwy stacji po chińsku, pod spodem tłumaczenie angielskie (np. Park Ludowy albo Północny Dworzec Kolejowy) a przy dojeździe do stacji lektorka podaje wymowę chińskich znaczków. Regularnie (to znaczy zaczynając od słownika) to w sumie nauczyłem się tylko cyfr.

Zastanawia was pewnie, jak sprawdzam znaczenie znaczków. Znalazłem taką stronę http://www.yellowbridge.com/chinese/chinese-dictionary.php, która ma funkcję rozpoznawania pisma - klikasz w ikonkę pędzelka i rysujesz myszką znaczek. Strona ma jedną wadę - rozpoznaje nie obraz, tylko kolejność i kierunek maźnięć pędzlem, więc jak się maluje niezgodnie z zasadami kaligrafii, to nie potrafi rozpoznać. Ale podstawowe zasady są dość proste, więc się ich nauczyłem z Wikipedii (http://en.wikipedia.org/wiki/Stroke_order). Oczywiście są szczegóły i wyjatki, ale po prostu można parę razy próbować, rysując kreski w różnej kolejności. A jak kilkukrotnie rysowanie nie pomaga, to sięgam po smartfona, na którym mam zainstalowane Google Translate, które pozwala mi rysować palcem po ekranie i rozpoznaje rzeczywisty obraz. Tylko że samo tłumaczenie jest ubogie, więc aby poznać dokładne znaczenie słowa, to na smartfonie tłumaczę znaczek na pinyin a potem pinyin wpisuję do yellowbridge.
Co to jest pinyin zapytacie? To próba wprowadzenia ludzkiego pisma w Chinach. Niestety władza komunistyczna nie miała takiej siły przebicia jak Atatürk w Turcji (który nakazał Turkom używać alfabetu łacińskiego zamiast arabskiego), więc Chińczycy nadal piszą po swojemu, a pinyinu używają tylko do pomocy w nauce alfabetu i do transkrypcji nazw chińskich w alfabecie łacińskim. Pinyin w większości pokrywa się z wymową angielską, ale jest parę poważnych wyjątków.

Ile jest chińskich znaków? W czcionkach komputerowych jest zdefiniowane koło pięćdziesięciu tysięcy, ale w użyciu jest tylko około sześć tysięcy - tyle znają wykształceni Chińczycy i tyle zazwyczaj pojawia się w słownikach. Czy to oznacza, że trzeba nauczyć się sześciu tysięcy kompletnie niezrozumiałych bohomazów? Nie, tak naprawdę rzeczywistych figur jest mniej i do tego niektóre są intuicyjne. Np. 一 to "jeden", 二 to "dwa" a 人to "człowiek". Pamiętacie z wpisu o Emei Shan, jak jest "góra"? Niby trójząb ale w sumie z górą się może kojarzyć.
Do tego sporo znaczków to tak naprawdę złożenie dwóch innych. Zazwyczaj pierwszy ma sugerować znaczenie słowa a drugi jego przybliżoną wymowę, np. 火 oznacza "ogień", 山 wymawia się [szan], więc 灿 oznacza "błyszczący, jasny" i wymawia się [tsan]. Ale niezbadane są ścieżki chińskich umysłów, co im się kojarzy ze znaczeniem i co się podobnie wymawia, no i są wyjątki, np. 木 [mu] to "drzewo" a 林 [lin] to po prostu "las". Znaczki można też łączyć dalej, np.禁 [dzjin] to "zakazywać", bo 示 to "pokazać" a wymowa jest podobna do [lin].
Większość znaczków jest już tak nadziubdziana, że ja nie wiem jak Chińczycy to czytają - o ile jeszcze na reklamach znaki są duże, to np. napisy w telewizji są tak małe, że takie znaczki wielokrotnie złożone to wg mnie są kompletnie nieczytelne.
Zapytacie po co napisy po chińsku w chińskiej telewizji? No cóż, jak się ma ponad miliard mieszkańców to nie ma bola, żeby nie powstały dialekty. Koledzy z pracy powiedzieli mi, że np. dialekt kantoński jest dla nich kompletnie niezrozumiały a pekiński rozumieją, ale z trudem, jak ktoś mówi wolno i wyraźnie. Ale jest na to lekarstwo, o czym przekonałem się na własnej skórze dwa lata temu. Przeciętny chiński taksówkarz w turystycznym miejscu jest przyzwyczajony do tego, że czasem pojawia się człowiek z innej części Chin, który nie rozumie, jak się do niego mówi. Ale przecież wszyscy ludzie w jego świecie używają tego samego pisma, więc jak się nie da dogadać, to się wyjmuje kartkę i zaczyna pisać. No i tu była konsternacja, bo ten biały tym bardziej nie rozumiał, co się do niego pisze...

Profesor Tadeusiewicz zapytany kiedyś, jakim językiem będziemy się porozumiewali na świecie za 50 lat, czy będzie to chiński czy angielski, odpowiedział, że raczej będziemy się porozumiewali systemem symboli wspólnym dla wszystkich ludzi. Zaobserwowałem to już dwa lata temu na znakach drogowych w Hongkongu (skąd pochodzi powyższe zdjęcie) - symbol samolotu zamiast słowa "lotnisko", symbol Myszki Miki zamiast słowa "Disneyland", symbol tunelu zamiast słowa "tunel".
Teraz widzę, że język chiński to właśnie takie zastosowanie tego pomysłu na skalę Państwa Środka - jedno pismo, wiele sposobów wymowy. W sumie i tak coraz więcej komunikujemy się SMS-ami i e-mailami niż do siebie mówimy, więc ważniejsze jest, żeby pismo było wspólne...

Kiedyś słyszałem, że w chińskim jeden znak to jedno słowo, ale z kolei w innym miejscu słyszałem, że alfabet chiński jest sylabiczny, to znaczy jeden znak to jedna sylaba. Pozorną sprzeczność zrozumiałem to dopiero tutaj - jeden znak to jedno słowo, tylko że każde słowo składa się z jednej sylaby.
No dobra, kresek możemy sobie pokreślić na kartce ile wlezie, ale przecież każde słowo musimy wymówić, a do tego chińskie krtanie nie są w stanie wydobyć z siebie tak prostych sylab jak "grze", "gorz" nie mówiąc już o bardziej skomplikowanych, jak "chrząszcz". Wprawdzie Chińczycy oszukują przeznaczenie wymawiając samogłoski na wiele sposobów (tzw. tony), ale i tak gdzieś jest koniec. Co wtedy można zrobić?
Słowo, w sensie pojęcia znaczeniowego, może się składać z dwóch słów. I tak np. pociąg to 火车 [hłocze], czyli "ognisty pojazd" (火 [hło] - "ogień", 车 [cze] - "pojazd"). A Chiny to 中国 [dżongło], czyli... "Państwo Środka" (中 [dżon] - "środek", 国 [gło] - "państwo").
Czasem kombinacje są ciekawe, np. "uniwersytet" (大学) to "wielka nauka". Znany polsko-angielski pisarz Joseph Conrad Korzeniowski zyskał sławę nie tylko dlatego, że pięknie opisał rozterki lorda Jima, ale pisząc po angielsku wtrącał bezpośrednie tłumaczenia z języka polskiego (dziś powiedzielibyśmy - komputerowe), czym powodował, że jego angielszczyzna była wyjątkowa. My się przyzwyczailiśmy do naszych słów i już dawno przestaliśmy zwracać uwagę na znaczenia ich pierwotnych składowych (np. "hulaj" "noga") i właśnie taki pisarz z zewnątrz może nas ubogacić. Więc jeśli ktoś pisze książki czy wiersze, to może szukać natchnienia w chińskich słowach - czyż nie piękniej, gdy zamiast "Uniwersytet otwarł swe podwoje" przeczytamy "Wielka Nauka otwarła swe podwoje". Nie jest przypadkiem, że wielu wybitnych artystów pochodzi z pogranicza kultur (emigranci, rodziny mieszane, Zaolzie) - wtrącanie elementów jednej kultury wzbudza zachwyt w drugiej, bo miejscowi artyści potrafią tylko interpretować po raz pięćsetny znane ze swojej kultury elementy.
Takie kombinacje dwóch znaków mają też swoje wady - utrudniają automatyczne tłumaczenie. Weźmy zdjęcie powyżej, napis po chińsku znaczy mniej więcej "Proszę nie rzucać przedmiotów na dół". Ale słowo "rzucać" (抛) w połączeniu ze słowem "przedmiot" (物) tworzy nowe słowo "paraboliczny" (抛物) i się automatyczny tłumacz wywrócił :-)

Tym bardziej, że w chińskim nie zaobserwowałem gramatyki - żadnych odmian, przedrostów czy przyrostków. Układasz słowa jedno po drugim i tyle, masz zdanie. Chcesz użyć czasu przeszłego? Dodaj słowo-klucz typu "wczoraj". Na przykład powyższy napis to po prostu "prosić" "nie" "w kierunku" "dół" "rzucać" "przedmiot".

Pytacie, jak cyfry? Zazwyczaj używają naszych. Mają też swoje, ale pojawiają się z rzadka. Np. na biletach z taksówki nie mam cyfr arabskich. Biletach z taksówki? Tak, tu czasem na konkretne trasy jest "cennik", np. lotnisko-centrum ma stałą cenę niezależnie od kilometraża. Albo hotel uzgadnia z taksówkarzami stałe ceny na trasy hotel-muzeum. I wtedy dostaje się "bilet", odpowiadający zapłaconej kwocie.
Ale Chińczycy nie byliby sobą, gdyby czegoś nie namieszali. Otóż najprostsza czynność, jaką jest pokazanie cyfry na palcach, znacznie utrudnili (oni twierdzą, że ułatwili, bo aż do dziesięciu można pokazać jedną ręką). Do pięciu jest jeszcze w miarę intuicyjnie, choć trzeba uważać, które palce się wystawia. Pamiętacie jak w "Bękartach Wojny" szpieg się zdradził, pokazując na palcach, że chce zamówić trzy piwa? Wystawił nie te palce, które zazwyczaj by wystawił Niemiec (kciuk, wskazujący i środkowy), tylko te palce, które zazwyczaj wystawia Anglik jak pomyśli o trójce (wskazujący, środkowy i serdeczny). Tu jest podobnie, jeśli na pytanie o cenę zobaczymy kciuk i palec wskazujący, to znaczy że cena wynosi osiem. Dwa byłoby, jakbyśmy pokazali wskazujący i środkowy.
No i jeszcze dochodzi problem z 7 i 10. Dla dziesiątki coraz częściej zamiast pięści pokazuje się skrzyżowane palce obu rak. Może pod wpływem kultury zachodniej uznali, że pięść wygląda jak groźba i wolą pokazać podobnie do tego, jak się pisze (十)? A z siódemką to chyba sami Chińczycy nie wiedzą, bo jak zapytałem kolegów w pracy, to się sami pokłócili (mimo że na co dzień używają pozostałych gestów - rozmowa właśnie zaczęła się od tego, że kolega pokazał 6 jak słuchawkę). Na rysunkach powyżej są trzy warianty, a kolega jeszcze pokazywał mi czwarty.

I na koniec jeszcze jedna sprawa. Co to jest chiński uproszczony a co to jest chiński tradycyjny?
Chodzi o pismo. Komuniści wprawdzie nie wprowadzili alfabetu łacińskiego, ale uprościli istniejący alfabet. Zredukowali liczbę znaków, zmniejszyli ilość kresek w znakach i generalnie namieszali, bo po zmianach niektóre słowa miałyby identyczny znak, więc zmienili je na zupełnie inne. Około połowy znaków pozostawili niezmienionych. Celem było ułatwienie pisania i walka z analfabetyzmem.
Tradycyjne pismo jest nadal używane na Tajwanie, w Hongkongu i w Makau (chyba w ramach podkreślania niezależności i nieuznawania wymysłów komunistów). Spotyka się je też na zabytkach. Tradycyjne pismo jest także uznawane za "wykwintne", więc czasem używane jest w sztuce czy na szyldach eleganckich firm.

Niestety utrudnia to trochę uczenie, bo znaki zatraciły swój pierwotny kształt, który wyewoluował z pisma obrazkowego, np. "koń" w tradycyjnym piśmie to 馬 a w uproszczonym to 马, tak więc utracił swoje cztery nogi.

wtorek, 25 czerwca 2013

Le ja ogląda le Buddę w Le Shan


Wydawało się człowiekowi, że wcześnie wstał. W sumie wstałem wcześnie, bo o szóstej, czyli dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj do pracy. Znaczy budzik był na szóstą, bo zebrałem się z łóżka później :-) Potem trza się ubrać, dopakować. Potem hotelowe śniadanie, wydają od siódmej a trzeba korzystać, bo za darmo, szwedzki stół, można się najeść na cały dzień. No i jedzenie przyjazne - dania się powtarzają więc już wiem, które jest ostre a które się da zjeść. No i w sumie wyszedłem z hotelu dopiero za dziesięć ósma. Potem trzeba dojść do metra, poczekać, dojechać do centrum, zmienić linię, potem ze stacji podejść na dworzec autobusowy. Na autobus, który odjeżdża "za 10 minut" nie ma już biletów, na ten "za 30 minut" też nie, są na ten "za 40 minut". Tak więc dopiero o 9:30 ruszam autobusem w drogę. Ten "za 30" jechał prosto pod Buddę, mój zatrzymuje się na dworcu. Z dworca trzeba wziąć autobus, najgorszy trup w całym mieście, który do tego robi pętlę(!) po górzystym centrum miasta zbierając pasażerów i rzężąc na każdym podjeździe. Średnia prędkość wg GPS-a to 7 km/h. U nas na trasę, którą jeżdżą turyści rzuciliby najlepszy tabor (zastaw się a postaw się) a tu widać chcą ich wystraszyć, żeby wzięli taksówki i wspomogli lokalny biznes. No i tym sposobem dotarłem na miejsce dopiero w południe. Bez sensu jest takie podróżowanie rano, nieważne jak wcześnie by człowiek wstał to i tak pół dnia zmarnowane. Zdecydowanie lepiej jest podróżować wieczorami i mieć cały następny dzień na zwiedzanie.


Leshan (albo Le Shan) (乐山, [leszan]) znane jest z jednego - z 70-metrowego posągu Buddy. Staruszek ma 1200 lat i się jak na ten wiek nieźle trzyma. Dobrze że podczas Rewolucji Kulturalnej Chińczycy nie zrobili z nim tego, co talibowie ze swoimi posągami w Afganistanie (wysadzili je w 2001 roku). Budda jakoś wielkiego wrażenia nie robi, być może dlatego, że żeby się do niego dostać, trzeba swoje odcierpieć.
Ponieważ perspektywa lilipucia nie jest najlepsza, najlepiej oglądać go ze schodków, które pną się wzdłuż jednej ze ścian, schodki są też jedyną drogą wejściową. Schodki są wąskie i strome co powoduje, że każde zatrzymanie na zdjęcie czy po prostu wolny marsz powoduje korki. Około godziny zajęło mi od stanięcia na końcu kolejki na górze do zejścia na dół, z czego tylko ostatnie 10 minut było z widokami na Buddę.

Oprócz tego na terenie kompleksu jest kilka świątyń. Na początku sobie pomyślałem: "O nie, znowu świątynie" ale się mile zaskoczyłem. Wreszcie świątynie wyglądały tak jak powinny - staro. Przestały być tak cukierkowo odpicowane pod turystów - po prostu wyglądają naturalnie. W okolicy nawet przyuważyłem kilka domów mieszkalnych, które wyglądały staro.


No i w sumie miło było się przespacerować po terenie parku, zaglądając do nietypowych atrakcji takich jak grobowce wykute w skale czy wioska rybacka (z żywymi żółwikami pływającymi w misce w oczekiwaniu na zjedzenie).
No i w sumie już czas na mnie, bo przewodniki postraszyły mnie, że o 17:10/17:30 odjeżdża ostatni autobus do Chengdu, więc po czterech godzinach zwiedzania zacząłem się zwijać do wyjścia co nie oszczędziło mi nerwów, bo autobus MPK jechał na dworzec 40 minut (mimo że miał do przebycia ledwie pięć kilometrów najkrótszą trasą). A na dworcu się okazało, że ostatni autobus odjeżdża o 19:00. Ale za to byłem wcześniej w Chengdu, więc się jeszcze zdążyłem wypuścić na miasto wieczorem, ale to innym razem.

Ceny:
Bilet Chengdu-Leshan - 47 juanów
Bilet wstępu - 90 juanów

(jakby ktoś zapomniał to 1 juan = 50 gr)

Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130623LeShan?noredirect=1

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Qingcheng Shan, święta góra taoizmu

Qingcheng Shan (青城山, [cinczen szan]) to jedna z najważniejszych świętych gór taoizmu. Znajduje się blisko Chengdu (pół godziny szybkim pociągiem) i do tego jest zdecydowanie niższa niż Emei Shan, więc jest popularnym celem weekendowych wycieczek Chińczyków, szczególnie że to świetna okazja uciec przed smogiem i gorącem miasta.

Początkowo miałem jechać na dwa dni, w planie było spanie gdzieś pod szczytem i oglądanie wschodu słońca oraz wizyta w Dujiangyan, ale koleżanka z pracy mogła jechać tylko na jeden dzień, więc plany trzeba było zmodyfikować. Myślałem wprawdzie, żeby po wyekspediowaniu koleżanki do domu zostać na drugi dzień, ale na miejscu zastał nas deszcz i chmury zakrywające wszystkie widoki, więc pozostałoby do oglądania tylko Dujiangyan, które koledzy mi odradzali jako nudne. Tak więc ostatecznie wróciliśmy tego samego dnia.
(Dujiangyan (都江堰, [dudźianjen]) to wpisany na listę UNESCO system irygacyjny zapobiegający powodziom, wybudowany 2200 lat temu. Wprawdzie trzeba docenić geniusz ówczesnego pomysłodawcy oraz zachować jego dzieło (nadal działające) dla potomności, ale ponoć nie ma czego oglądać - parę tam i kanałów i tyle.)

Przygody zaczęły się już w metrze, którym jechaliśmy na stację kolejową. Zostałem ograbiony z dezodorantu! Tutaj przy wejściu na stację metra jest sprzęt do prześwietlania bagażu niczym na lotniskach no i pani policjantka mi mówi, że mam kilka niebezpiecznych przedmiotów w plecaku. Po pierwsze muszę się napić z każdej butelki, którą posiadam (żeby sprawdzić, czy to nie benzyna), a po drugie nie wolno mi wnieść do metra dezodorantu, bo można nim łatwo rozpalić ogień. Draka, mój dezodorant wylądował w koszu! Choć w sumie im się nie dziwię - po tym, jak parę tygodni temu w południowych Chinach szaleniec rozlał i podpalił benzynę w miejskim autobusie i usmażył 47 osób, wolą dmuchać na zimne.
Zawsze myślałem, że jako obcokrajowiec jestem poza wszelkimi podejrzeniami - a tu taka niespodzianka. Koleżanka zwróciła mi uwagę, że po zapuszczeniu brody zaczynam wyglądać jak Arab, a oni mają tutaj problemy z mniejszością muzułmańską na północy kraju, więc może właśnie dlatego jestem szczególnie kontrolowany, normalnie to przysypiają przy tych skanerach. Trzeba się będzie ogolić i zacząć wyglądać jak Amerykanin.
Zapomniałem tego napisać poprzednio, ale już w trakcie powrotu z Jiuzhaigou zostałem ograbiony z zapalniczki i zapałek. Tu na lotniskach prześwietlają nawet bagaż nadawany do luku (przy stanowiskach check-inu są skanery i bagaż po zaobrączkowaniu jest od razu prześwietlany, i nie dostaniesz karty pokładowej, póki nie zostanie zaakceptowany). Co ciekawe, z Chengdu do Jiuzhaigou doleciałem bez problemu, ale w powrotnej drodze widać strażnikom się bardziej nudziło (mniejszy ruch na lotnisku i ostatni lot tego dnia) i odkryto niebezpieczne przedmioty w moim bagażu. Ja rozumiem, że nie można zapalniczki wnieść na pokład, ale żeby w check-inowanym bagażu? Szuflada pełna zapalniczek wskazywała, że nie ja jeden zostałem zaskoczony.

Chengdu i Qingchengshan łączy linia kolejowa dużej szybkości (pociag rozpędza się do 200 km/h), więc odległość 60 km przebywa się w pół godziny. Pociąg jak pociąg, moją uwagę zwróciło tylko pięć siedzeń w jednym rzędzie. Szerokość foteli wydawała mi się taka sama, jak u nas w drugiej klasie, więc może to wagony są szersze? A może jednak fotele są węższe, w końcu Chińczycy są mniejsi, np. w metrze na standardowej sześcioosobowej ławce często upycha się ich siedmiu. Zresztą tu prawie wszyscy są szczuplutcy, albo geny albo ryżowa dieta daje Chinkom figury, których pozazdrościłoby wiele Europejek.

Na miejscu zastaje nas deszcz, chwilę siedzimy pod daszkiem, ale nie wygląda, aby się szybko skończył, a mamy parasole, więc zaczynamy wędrować w stronę kolejki linowej. Koleżanka, mimo że mieszka w Chengdu, kilkukrotnie była u podnóża góry, ale nigdy nie była na górze, bo samo hasło, że trzeba gdzieś iść na własnych nogach ją przeraża. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że na górę wjedziemy kolejką linową, ale zejdziemy na własnych nogach, aby zobaczyć świątynie i jaskinie. Co nie znaczy, że trochę podejścia nie będzie, najpierw trzeba dojść do kolejki a potem od górnej stacji na szczyt też jest z pół godziny.

Europejczycy chodzą po górach nie wiadomo po co, Azjaci chodzą w konkretnym celu - pomodlić się. Europejczycy po drodze posilają się kiełbaską w schroniskach, Azjaci stawiają na strawę duchową - szlak często przechodzi przez środek świątyni, gdzie pielgrzymi mogli się pomodlić u stóp Buddy. Oczywiście tak było ze sto lat temu, obecnie większość to ateiści i chodzą tak jak my - w celach turystycznych. Ale widać wiara zaczyna być modna, koleżanka (niewierząca) pozazdrościła innym i wypytała jednego Chińczyka, jak się należy modlić i potem dzielnie gięła ukłony przed posągiem Buddy.

Oprócz tego można zobaczyć prawdziwego taoistycznego mnicha, który może nam wywróżyć przyszłość, można pooglądać dużo świątyń, można pooglądać przyrodę (choć jaskinie są nimi tylko z nazwy - to obudowane świątyniami wnęki w skałach, w których obecnie stoją posągi bóstw), a wszystko to na mniejszych odległościach niż na Emei Shan, tak więc to taka wersja dla bardziej leniwych. Na szczęście deszcz przestał padać, więc nawet przyjemnie się wędruje po obowiązkowych w Chinach schodkach.

Dodatkową atrakcją Qingchengshan są widoki - już kilkanaście kilometrów dalej wyrastają czterotysięczniki Wyżyny Tybetańskiej. Niestety pogoda nie dała nam nic z tego zobaczyć - chmury wisiały już na dwutysięcznikach (samo Qingchengshan ma 1260 m n.p.m.).

Landschaftszone an Qingcheng-Berg herzlich willkommen

Że co? Po niemiecku? Nawet na końcu świata człowieka dopadnie ten paskudny język. Zazwyczaj napisy są po chińsku i angielsku, bo widać zakładają, że jak ktoś przyjeżdża z zagranicy, to angielski zna. W popularniejszych miejscach są też napisy po japońsku i koreańsku, czasem po tajsku - widać z tych sąsiadujących krajów przyjeżdża najwięcej turystów. W muzeum Jinsha były też napisy po francusku, ale myślałem, że to może dlatego, że francuscy archeolodzy pomagali w wykopaliskach albo Francuzi ufundowali budynek muzeum. Ale dlaczego w tej nie tak w końcu głównej atrakcji turystycznej są napisy po niemiecku? Chyba tylko po to, żeby zepsuć człowiekowi weekend. W końcu żaden język się tak nie nadaje do opisu piękna przyrody, jak niemiecki. W nim każde zdanie brzmi jak zapowiedź ognia, pożogi i trzęsienia ziemi.
To już wolę oglądać owady posilające się śliną:

Powrót jest o tyle łatwiejszy, że nie trzeba łapać lokalnego MPK, aby dojechać na dworzec, tylko już przy bramie parku stoją autobusy i zgarniają chętnych, zanim ci się rozmyślą i pójdą np. na pociąg. A że dziś brzydka pogoda, to nie ma korków i po około godzinie już jesteśmy w Chengdu.

Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130622QingchengShan?noredirect=1

Ceny:
10 juanów - bilet kolejowy Chengdu(Xipu) - Qingcheng
2 juany - MPK z dworca do wejścia do parku
50 juanów - koszulka z misiem pandą i chińskimi napisami, zamówiona przez kolegę Pawła D. (stargowana z 120 juanów)
90 juanów - bilet wstępu do parku narodowego
5 juanów - mapa parku
5 juanów - prom przez jezioro
35 juanów - wjazd kolejką linową
25 juanów - bilet autobusowy Qingcheng - Chengdu

Trasa:
(plik kml z ścieżką: http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-22_1017_Qingchengshan__20130622_1017.kml )

piątek, 21 czerwca 2013

Wielki Mur Chiński

Nie chodzi mi o ten parutysiącletni z kamienia, ale o ten współczesny wielki firewall, blokujący Chińczykom dostęp do wywrotowych treści w internecie.

Pierwsze co zrobiłem po przyjeździe, to sprawdziłem, jak działa :-) Wikipedia twierdzi, że dobrze, publikując szeroką listę blokowanych stron: http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_websites_blocked_in_the_People%27s_Republic_of_China . Okazuje się, że w sumie działa dość dziwnie – na przykład zaraz po przyjeździe wszedłem na Facebooka, zdążyłem przeczytać prywatną wiadomość od Adama i potwierdzić znajomość z Agatą (na pewno nowe powiadomienia, przyszły w trakcie mojego lotu), po czym przestał działać. Sprawdzałem kilka razy i nie działał, po czym znowu po tygodniu nagle zadziałał na kilka minut. Tak jakby cenzor patrzył, kto gdzie wchodzi i dopiero wtedy zakładał bana.
Potem postanowiłem sprawdzić, co mi wyświetli Google Images na hasło „Tiananmen” i czy prawdą jest, że cenzurowana wersja jest tylko na google.cn i google.com, a jak sprytny Chińczyk wejdzie na google.pl albo google.hk (Hongkong), to ma wersję nieocenzurowaną. Wszedłem na polskie google, sprawdziłem że wyświetlają mi się głównie zdjęcia z masakry i tego sławnego gościa zatrzymującego kolumnę czołgów, po czym jak próbowałem wejść po raz drugi, to już się nie dało. I tak przez dłuższy czas – google.pl działa, jak się wpisze jakieś hasła to przenosi cię na stronę wyników. A jak wpiszę „Tiananmen” to mi wyskakuje, że „połączenie przerwane”. Dziś znowu mi weszło, ale jak kliknąłem w dowolny odnośnik, to już przestało działać.
Tak jakby ktoś blokował konkretne strony i słowa kluczowe na parę dni dopiero wtedy, gdy ktoś na nie wejdzie...
(Chińskiego Google.cn już nie ma. Coś się Google z rządem chińskim pokłóciło i teraz Chińczykom otwiera się zaproszenie do skorzystania z niecenzurowanego Google z Hongkongu.)

Z Gmailem jest jeszcze ciekawiej – nie działa mi wchodzenie przez stronę (zawiesza się na ładowaniu skrzynki), nie działa mi w programie pocztowym skonfigurowanym i sprawdzonym jeszcze w Polsce (konta na Onecie mi działają), ale za to mój nowy smartfon kazał mi podać hasło do Googla przy okazji ściągania map i sam zaczął ściągać pocztę i robi to nadal. Chińscy koledzy mi powiedzieli, że często są blokowane tylko główne strony, strony logowania, itp. a jak wejdziesz od razu głębiej (np. do serwera dostajesz się po IP), to omijasz barierę.
A Picasa działa, pod warunkiem, że nie przekieruje cię automatycznie na Google+. Jak cię w Polsce przekieruje, to masz linka, jak wrócić do starej, ale tu ci blokuje stronę i nici. Więc trzeba od razu podawać magiczne „noredirect” w linku:  https://picasaweb.google.com/lh/myphotos?noredirect=1
Inne strony działają ciekawie, reklamy ładują się błyskawicznie – i to nie tylko reklamy lokalizowane, tzn. takie, że mimo że strona jest polska, to dostaję chińskie reklamy, ale najprawdziwsze reklamy po polsku reklamujące typowo polskie firmy mam od ręki. A reszta treści strony ładuje się powoli. Np. na kwejku wszystko się ładuje oprócz najważniejszego, czyli obrazków. Na obrazki nie udało mi się doczekać, zazwyczaj ledwie pół jednego obrazka się ładowało a potem wisiało długi czas. A kwejk to ważna strona – lepiej oglądać ich top 50 niż czytać portale informacyjne, bo na kwejku są same istotne wiadomości, np. o powodzi w Warszawie i protestach w Turcji, a nie ma głupot o 65-tej kłótni PO-PiS.
A np. gdy chciałem obejrzeć filmik na gazeta.pl, to 30-sekundowy filmik reklamowy (polski) załadował  i odegrał mi się bez problemu a potem właściwy filmik zawiesił się po 4 sekundach. Jak odświeżyłem stronę, to znów reklamówka zadziałała od strzała, a właściwy filmik ładował się w nieskończoność. Jak mi się to powtórzyło po raz trzeci, to się lekko wkurzyłem i zamknąłem stronę.

Proxy
Ale jest sposób, jak się dostać na zakazane strony. Można skorzystać z serwera proxy. Ja znalazłem w internecie, że ktoś polecał https://www.securitales.com – bo można tam przez 15 minut testować za darmo. Potem można wykupić za 16 dolarów amerykańskich dostęp na dwa miesiące. W sumie twierdzą, że po 30 dniach można zrezygnować z dowolnego powodu i oddadzą pieniądze, a że ja za miesiąc nie będę już potrzebował, bo wrócę do Polski, to mógłbym mieć to całkowicie za darmo. Ale nie będę odbierał pieniędzy, niech chłopaki mają, dobrą robotę robią.
Jak to działa? Bardzo prosto – wchodzisz na stronę, która składa się tylko z okienka na wpisanie adresu, a pod spodem jest ramka, w której jest wyświetlana strona, załadowana z ich proxy (że niby pochodzi z adresu  www.justthewayilikeit.info ). Podobnie wszystkie linki na stronie są podmieniane na prowadzące na ww. stronę. Ciekawe, że Chińczycy mogliby po prostu dodać tę stronę do listy blokowanych, ale tego nie robią. Ponoć blokują tylko darmowe proxy (najczęściej rosyjskie), a te płatne zostawiają wolno. W każdym bądź razie za jedyne 56 zł mam teraz dostęp do Facebooka, Youtube, Blogspota i innych zakazanych owoców. Korzystam z niej też do wchodzenia na kwejka – nie ma wtedy problemu z ładowaniem obrazków.
W sumie takie proxy też jest przydatne dla osób w Polsce, które np. mają blokowanego Facebooka z pracy :-)

Uliczki Szeroka i Wąska, czyli jak zamienić zabytek w turystyczną atrapę

Uliczki Szeroka i Wąska (宽巷子, 窄巷子, Kuanxiangzi and Zhaixiangzi [kłanśiandzy, dżajśiandzy]) to dwie uliczki w Chengdu, które powstały w XVII w. i bardzo długo były jednym z niewielu zabytków w Chengdu. Niestety w 2003 roku władze stwierdziły, że stare domy na pewno nikogo nie interesują, więc wysiedliły mieszkańców, odrestaurowały domy (a raczej wybudowały je na nowo "w stylu") i zapełniły knajpami i sklepami z pamiątkami. W sumie w Chengdu są takie trzy rejony, reklamowane jako zabytki, choć z zabytkami nie mają nic wspólnego. Co nie przeszkadza im być tłumnie obleganymi przez turystów, w sumie wiele innych rzeczy do oglądania w Chengdu nie ma. A i chińscy turyści ponoć są tacy, że jak im się napisze, że coś należy zobaczyć, to pójdą oglądać (i kupować).

Zabawa podobna do kręcenia bąków
Jakiś pan grał w to na ulicy, ale chyba nie dla pieniędzy, bo nie zbierał. Polega to na tym, że są takie drewniane stożki, które kręcą się niczym bąki na ostrym końcu. Napędza się je przy pomocy bata - najpierw zawija się końcówkę bata naokoło i gwałtownym szarpnięciem rozpoczyna kręcenie, a potem umiejętnie uderzając batem przy ostrzu kręcącego się bąka napędza się go bardziej. Koleżanka powiedziała mi, że jest to popularna zabawa wśród chińskich dzieci.
Pan sobie w pewnym momencie poszedł zostawiając kręcące się zabawki, więc dotychczas oglądający go turyści sami zaczęli się bawić. Ja też próbowałem napędzać kręcące się bąki, ale moje uderzenia batem nie zawsze były celne, co skończyło się tym, że wywróciłem jednego bąka, więc zostawiłem zabawę Chińczykom.

Pokaz i nauka ceremoniału herbaty

Jak wiadomo, Chiny i herbata to silne połączenie, szczególnie w temacie, jak wypić herbatę. Istnieje cały ceremoniał, jak przygotować herbatę, a następnie ją podać. Oprócz pokazu na którym pani wykonywała masę tajemniczych gestów z filiżanką, mieliśmy okazję też się pouczyć, jak nalać herbatę używając profesjonalnego czajniczka z bardzo długim dzióbkiem. Oprócz ceremoniału ważna jest też technika, bo dzióbek nie ma korka, więc w momencie jak pochylisz, to zaraz zaczyna płynąć woda, więc trzeba umiejętnie wycelować.
W sumie nie przyszliśmy tu dla herbaty, bardziej nas interesowała druga część.

Szybkie zmienianie masek w operze syczuańskiej.
W planach miałem pójście specjalnie na operę syczuańską, na całe przedstawienie, ale tutaj jakiś naganiacz nas nagonił na pokaz samego zmieniania masek za ułamek ceny opery, to się pozwoliliśmy nagonić. Zmienianie masek jest charakterystyczne dla lokalnej opery (ta opera to raczej taki kabaret), najlepsi aktorzy ponoć są w stanie zmienić maskę 16 razy w ciągu sekundy. Jak to robią? To ścisła tajemnica cechu. Miałem okazję to oglądać na żywo i nadal tego nie rozumiem. Pan podchodził do nas, pozwalał się nawet pogłaskać po masce, ja patrzyłem mu prosto w twarz, po czym nagle miał nową maskę. Zmiana musiała nastąpić w krócej niż 1/10 sekundy, bo tyle wynosi bezwładność ludzkiego oka. To co zaobserwowałem, to że on ma wszystkie maski jedna na drugiej i po prostu zdejmuje wierzchnią pokazując kolejną spod spodu. Maski są z materiału, więc w jakiś sposób są błyskawicznie zwijane i pewnie chowane pod kapeluszem i innymi wisiorkami okalającymi twarz przy pomocy jakiegoś sznurka czy sprężyny.
Nawet nakręciłem film, ale akurat przy tej zmianie (z maski zielonej na żółtą) machał wachlarzem:


Czyszczenie uszu
U nas za szczyt snobizmu uchodzą uliczni czyściciele butów, tutaj na ulicy można sobie wyczyścić uszy :-) Widzę właśnie wielkie zdziwienie na waszych twarzach. Nie martwcie się, ja też miałem niezłe zdziwko jak to zobaczyłem. Ale skoro jestem turystą, to trzeba wszystkiego spróbować, szczególnie że panowie wyglądali profesjonalnie - w kitlach, watę zmieniali między klientami a narzędzia spryskiwali czymś do odkażania.
Generalnie robią wiele rzeczy, z których zrozumiałem tylko sens wyciągania wosku z ucha. Oprócz tego np. czyściciel uderzał młoteczkiem w metalowy pręcik umieszczony w moim uchu. No i uczucie znane, jak się patyczek od czyszczenia uszu włoży głęboko do ucha - najpierw drapie z tyłu policzka, a jak jeszcze głębiej, to zaczyna drapać w gardle. Gość rusza pręcikiem, a ja zaczynam kaszleć :-)
No i nie odczułem żadnej poprawy słyszenia.



Ceny:
40 juanów - przedstawienie zawierające kurs ceremoniału herbaty i 5-minutowy pokaz zmiany masek (aktor zdjął z 10 masek w tym czasie)
30 juanów - czyszczenie uszu (wersja tańsza; było coś za 120 juanów, ale nie wiem, co się wtedy robi)

Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130619UliczkiSzerokaIWaska?noredirect=1