czwartek, 30 maja 2013

Chengdu, czyli nikomu w Polsce nieznane 14-milionowe miasto w środkowych Chinach



Być w Rzymie i nie widzieć papieża…

Tak samo jak być w Chinach i nie zobaczyć pandy (tak przy okazji to dowiedziałem się, że istnieje też powiedzenie „Być w Rzymie i nie widzieć Koloseum”, ale to jakaś nowomoda, widać wymyślona przez ateistów). Do pand trzeba przyjechać rano, póki się nie schowają przed upałem (normalnie żyją w górach, a tu ktoś wymyślił ośrodek hodowli na nizinie, i do tego w mieście – choć w sumie ten ośrodek ma największe sukcesy w rozmnażaniu).
W sobotę poszedłem spać o 22, bo poprzedniej nocy w samolocie pospałem tylko 3 godziny a w ciągu dnia nie chciałem drzemać, żeby dostosować się do nowej strefy czasowej, więc obudziłem się o 3 i do 5 byłem na nogach. Więc jak szedłem spać znowu, to zdecydowałem, że nie wstanę o 6 (bo z dwie godziny trzeba przeznaczyć na dojazd komunikacją publiczną z mojego zakuprza do pand, szczególnie jak się jedzie chińskim MPK po raz pierwszy), tylko wstaję o 7:30 i jadę taksówką. A co, bogaty jestem. Tylko nie przewidziałem, że to z 25 km, więc, mimo że taksówki dość tanie, to kilometraż się nabije. No i taksówka zamówiona w hotelu jeździła na stałą 5-gwiazdko-hotelową cenę, dwa razy wyższą niż podejrzałem na taksometrze.

Pandami w sumie jestem trochę zawiedziony. Widziałem je już dwa lata temu w Guilin i jakoś nic nowego. Owszem, były ciekawostki – tam widziałem trzy pandy, z czego dwie cały czas spały, tu mają z pięćdziesiąt, więc dwóch uprawia zapasy, jeden żre leżąc rozwalony na plecach, wpychając sobie żarcie obydwiema łapami do mordy, a resztki lecą mu na brzuch. Na innym wybiegu miś dyszy ze zmęczenia (bo chyba jeszcze nie upału, jest ledwo 25 stopni).

A w klatkach, w których trzymają małe z matkami, mogę zobaczyć, że pandy nie różnią się zbytnio od kotów także w jednym zakresie – przeciskania się przez wąskie pręty klatki. Widać jest tak zaprojektowana, żeby młode mogły zawsze przyjść do matki, ale też mogły wrócić do swojej klatki, do której matka nie ma wstępu. Młode urosły, ale nie chcą odpuścić spacerów i niczym koty przeciskają się przez dwa razy węższą od nich szparę (akcja właściwa od 0:27).

Można też za niebotyczną kwotę (chyba z 1000 zł) zrobić sobie zdjęcie z małą pandą na rękach. Ubierają ci szpitalne wdzianko i cyk, cyk. I potem taka Amerykanka wychodzi i mówi, że wspaniałe przeżycie, że jak jest posadzili pandę, to jej się łzy w oczach zakręciły.

Po tym, jak się wykosztowałem na taksówkę, postanowiłem resztę dnia podróżować komunikacją miejską. Wychodzę od pand, oczywiście nie widzę żadnego przystanku, ale dwoje Chińczyków na widok autobusu przełazi przez trawnik i macha na niego. Numer się zgadza z tym w przewodniku (nie ma to jak dobry praktyczny przewodnik Lonely Planet – prowadzi cię w dzikim kraju jak po sznurku; przy okazji polecam kupować jego elektroniczną wersję – zamiast targać z sobą ciągle 1000 stron o Chinach, mam wydrukowane 20 kartek o Syczuanie) więc dołączam do krajowców. Autobus oczywiście się nie zatrzymuje, ale widzimy, że hamuje 50 metrów dalej przy innej grupce ludzi, więc rzucamy się za nim. W autobusie płacę gotówką, wpychając dwa juanowe banknoty do pojemnika stojącego przy drzwiach. Autobusem mamy jechać aż do końca, do dworca autobusowego, ale nagle na przystanku wcześniej wszyscy krajowcy opuszczają autobus a ja i para białych turystów zaczynamy niepewnie patrzyć się na siebie – po chwili pani kierowca już na nas macha i coś krzyczy – widać trzeba wysiadać. Na przystanku tylko jeden numer linii się zgadza z tym, co miał być na dworcu i jechać do centrum, ale na szczęście na rozkładach jest napisana ludzkimi literami nazwa pętli, więc wynajduję jeszcze jeden autobus, który jedzie na południową stację kolejową (a ja jestem po północnej stronie miasta), więc musi przejechać przez centrum. Po chwili on podjeżdża, ja mam chwilę zawahania, bo biała para turystów nie wsiada, ale przecież mam moją nową elektroniczną zabawkę z GPS-em, więc jak zobaczę, że jedziemy nie tam gdzie trzeba, to wysiądę. Ale jedziemy tam gdzie trzeba, więc jak widzę, że jesteśmy przy przystanku najbliższym świątyni Wenshu, to wysiadam.

Świątynia Wenshu

Tyle już widziałem buddyjskich świątyń dwa lata temu w Malezji i Wietnamie, że w sumie nie robią na mnie wrażenia. Ale za to znów złamałem system, bo wszedłem do środka bez płacenia biletu. Wchodzę, patrzę na planie, że już jestem w środku a kasa jest za mną, więc się cofam zobaczyć, gdzie to było, a tu kasy ani widu ani słychu. To chyba nie było główne wejście i kasują tylko tych, co wchodzą od strony parkingu. Połaziłem chwilę pomiędzy świątyńkami i ruszyłem dalej.

Kościół katolicki
Następnie w planie było odwiedzić kościół katolicki i zorientować się, czy nie ma jakieś mszy, w końcu jest niedziela. Kościół znajduje się pod numerem 9 na Ping’an Alley (四川成都青羊区平安巷9, dokładnie tu: 30.666361,104.059619). Na miejscu kościół okazał się być ogrodzony, a za ogrodzeniem trwał remont. Internet twierdzi, że msza jest w soboty o 16, więc może w sobotę plac budowy był otwarty – ale teraz praca wre.
Oficjalnie Kościół Katolicki w Chinach nie uznaje władzy papieskiej, czyli jest schizmatyckim kościołem narodowym, ale interesując się tematem wyczytałem, że prawdopodobnie około 70% duchownych chińskich w tajemnicy podporządkowało się papieżowi i uzyskało święcenia z rąk biskupów zatwierdzonych przez papieża. Także sami biskupi czekają z intronizacją na aprobatę Kurii Rzymskiej.
Papież mianując kardynałów, może mianować kardynała „In pectore”, co znaczy „w sercu” – bez ujawniania jego nazwiska, na przykład aby ochronić go przed represjami. Jan Paweł II mianował w ten sposób czterech kardynałów, z czego trzech po paru latach ujawnił, a nazwisko czwartego wziął ze sobą do grobu. Spekuluje się, że był to właśnie któryś z biskupów oficjalnego Kościoła chińskiego. A rok temu świeżo wybrany biskup Szanghaju ogłosił, że opuszcza Kościół państwowy i uznaje władzę papieża. Na razie siedzi w areszcie domowym, a państwowy Kościół go usunął ze swoich szeregów.
Tak więc generalnie można założyć, że warto iść do oficjalnego chińskiego kościoła, bo prawdopodobnie będzie to kościół rzymskokatolicki, tyle że w podziemiu.

Muzeum Mao i centrum
Następnie postanowiłem zajrzeć do prywatnego Muzeum Mao (Wang Anting Xiaoxiao Zhanlanguan), opisanego w moim przewodniku Pascala jako dość ekscentryczny zbiór pamiątek zebranych przez kolekcjonera, któremu Mao ukazał się we śnie i polecił zaprezentować kolekcję światu. Miałem bardzo dobrze przygotowany opis, jak trafić, łącznie z adresem (Wufu Jie 23), ale jak wszedłem na tę ulicę (ze wsparciem GPS-a), to się okazało, że budynku pod 23 nie ma. Jest 21, potem przecznica i od razu 25. Gdy tak chwilę stałem w przecznicy i się zastanawiałem, który z łażących Chińczyków jest na tyle inteligentny, że jak mu wydukam nazwę muzeum, to zrozumie i się domyśli, że chcę tam pójść, zagadnęła mnie po angielsku młoda Chinka, jak może mi pomóc – w końcu wyglądałem na dość zagubionego stojąc na bocznej uliczce i rozglądając się naokoło. Na początku myślała, że chodzi mi o pomnik Mao na głównym placu, ale jak zaczęła mi opisywać drogę, to już wiedziałem, że mnie nie zrozumiała. Ale jak wydukałem pełną nazwę muzeum, to jej się zapaliła lampka i poprowadziła mnie z powrotem na ulicę Wufu Jie, po czym w sklepie pod numerem 22 coś zapytała i wróciła z wyjaśnieniem, że muzeum już nie ma, bo właściciel umarł. A muzeum było między numerami 22 i 24 – co wcale, drogi autorze przewodnika, nie znaczy, że pod numerem 23 – bo numery nieparzyste są po przeciwnej stronie ulicy i do tego 21 i 25 są sporo dalej.

A samo centrum nieciekawe. Nowoczesne wieżowce, pomnik Mao, pełno policji i zagrodzony cały centralny plac –obawiają się demonstracji, bo kilka dni temu były zamieszki z ofiarami śmiertelnymi w Kaszgarze, w muzułmańskim Ujgurskim Regionie Autonomicznym. Na stacji metra udało mi się kupić kartę autobusową, mimo że nikt tam nie mówił po angielsku. Wystarczyło, że na angielskim wikitravel (http://wikitravel.org/en/Chengdu) było napisane, jak ta karta się nazywa chińskimi znakami (公交卡), i że ma kosztować 20 juanów. Pokazałem to w jednym okienku sprzedającym bilety, pani pokazała mi inne, w tym drugim też pokazałem, pan mi napisał na kartce 20+10=30, więc się domyśliłem, że 10 to doładowanie, zapłaciłem i gotowe. Karta działa. Na stacji metra można doładować w automacie, który już ma menu po angielsku. Zresztą wikitravel to skarbnica wiedzy, opisane też jest, jak używać ditu.baidu.com, które jest odpowiednikiem naszego jakdojade.pl.

Park Ludowy
Potem w sumie chciałem pójść do muzeum Jinsha (wykopki archeologiczne sprzed 3000 lat), ale zapomniałem wcześniej sprawdzić, gdzie to dokładnie jest, więc postanowiłem zobaczyć jeszcze jedną sławną świątynię buddyjską. Po drodze zajrzałem do Parku Ludowego zobaczyć, jak odpoczywają Chińczycy, gdy mają wolne. Odpoczywają w hałasie – na każdym rogu jakaś muzyka, zespoły tańczą, śpiewają, gdzieś obok trwa karaoke, są kursy tańca na świeżym powietrzu, a sami ludzie dokładają jeszcze swoje, nosząc z sobą przenośne radyjka. Ale za to poznałem odrobinę historii – otóż rewolucja w 1911 roku zaczęła się od Syczuanu – od powstania Towarzystwa Obrony Kolei, które broniło miejscowej kolei przed nacjonalizacją.

Świątynia Wuhou
Potem udałem się do świątyni Wuhou, ale w ogóle mnie nie zachwyciła. Widziałem ich już tyle a z drugiej strony nie są to najwybitniejsze dzieła sztuki, tylko po prostu jedyne, jakie przetrwały Rewolucję Kulturalną. Myślę, że trzeba sobie dać dość z zabytkami w Chinach i przejść na cuda przyrody. W kolejny weekend jadę w góry.

Dzielnica tybetańska
Zaraz obok jest dzielnica tybetańska, więc się tam udałem, ale to obraz nędzy i rozpaczy – typowe sklepy i knajpki w przeciętnych chińskich blokach, tyle, że sprzedają młynki modlitewne i stroje ludowe. Czym prędzej opuściłem tamten rejon i udałem się w kierunku hotelu, szczególnie że zbliżał się wieczór, a ja musiałem przewidzieć 1,5 godziny na powrót komunikacją miejską. Na taksówkę mnie już nie stać.

Ceny:
Taksówka Pixian-Ośrodek Hodowli Pandy – 150 juanów
Bilet do Ośrodka Hodowli Pandy Wielkiej w Chengdu: 58 juanów
Bilet autobusowy jednoprzejazdowy (autobus klimatyzowany, czyli większość, w tym wszystkie w centrum) – 2 juany gotówką / 1,8 juana kartą autobusową
Bilet autobusowy jednoprzejazdowy (stary autobus nieklimatyzowany) – 1 juan gotówką / 0,9 juana kartą autobusową
Świątynia Wenshu – podobno 5 juanów
Kaucja za kartę autobusową: 20 juanów, minimalne doładowanie: 10 juanów
Świątynia Wuhou – 60 juanów
Mc(hina)Zestaw w chińskiej kopii McDonalda – 27 juanów.
1 juan to 53 grosze.

wtorek, 28 maja 2013

Okrążenie rozgrzewające, czyli rozpoznanie bojem najbliższej okolicy



W Pekinie pomyliłem samoloty i przez przypadek wsiadłem do lecącego do Korei Północnej...

Żarcik. Ale wrażenie takie samo, jak przy oglądaniu zdjęć z Korei Północnej, publikowanych w Gazecie Wyborczej. Po przylocie po południu w sobotę wyszedłem na miasto i pierwsze co zobaczyłem, to szerokie, wielopasmowe ulice otoczone wieżowcami, a między nimi tylko od czasu do czasu przejedzie samochód. Częściej widać skuter. Jak widać nie jest to oznaką budowania na pokaz – żaden zagraniczny dziennikarz nigdy nie trafi do Pixian (miasta satelickiego Chengdu), w którym mieszkam.

Po prostu Chińczycy budują z rozmachem – cały kraj jest w budowie, gdzie nie jedziesz tam widać na horyzoncie dźwigi i bryły budynków pokryte zieloną siatką. Faktem jest, że wiele z tych budynków stoi pustych, wieczorem światła świecą się w może co dziesiątym oknie. Ale biura czy zakłady też dopiero są w budowie. W Pixian jest wielka strefa przemysłowa pełna fabryk i biur (w jednym z nich pracuję), gdzieś ci wszyscy pracownicy muszą mieszkać. A bloki wszystkie są nowe – na zdjęciach z Google Maps tych bloków jeszcze nie ma. Niby od kilku lat zachodni ekonomiści wieszczą bańkę spekulacyjną na rynku nieruchomości w Chinach, ale Chińczykom to nie przeszkadza. Jak dziś włączyłem telewizję, to akurat trafiłem na CNN na program o chińskim rynku nieruchomości, i, jak widać, Chińczycy nadal je kupują. Wielu kupuje mieszkania jako inwestycję (mimo że będą stać puste), bo i tak jest to jedna z lepszych lokat kapitału w Chinach. Jakoś tutejsi nowobogaccy milionerzy nie chcą trzymać gotówki w banku a za granicą nie wolno im inwestować.

Potem przespacerowałem się po okolicy sprawdzając, gdzie są sklepy i robiąc zakupy, gdzie są bankomaty, gdzie są knajpy. Przy okazji znalazłem fryzjera i pralnię. Kupiłem także żel po goleniu w aptece. Wprawdzie pani nie umiała ni w ząb po angielsku, ale użyłem mojej nowej zabawki i wpisałem hasło do tłumacza zainstalowanego na smartfonie i pokazałem pani przetłumaczone chińskie znaczki :-) Pani podała mi coś, co w kupie chińskich znaczków miało tylko dwa słowa po angielsku: „FOR MEN”, ale że istnieją tylko dwa produkty tylko dla mężczyzn – pianki do golenia i żele/płyny po goleniu a wygląd zawartości wskazywał zdecydowanie na to drugie, więc wziąłem. Nałożyłem już kilka razy na twarz i mi jeszcze nie spuchła, więc  widać dobrze kupiłem :-)
Tak przy okazji jest to dobry przykład, że Chińczycy umieszczają angielskie napisy na produktach, żeby wyglądały bardziej ekskluzywnie i światowo, bo przecież gdyby umieszczali ten napis w celach rzeczywistej sprzedaży obcokrajowcom albo eksportu, to by w pierwszej kolejności przetłumaczyli, co to jest :-)

Ruch drogowy z punktu widzenia pieszego jest mało bezpieczny – tzn. pieszy musi uciekać z drogi nawet jak ma zielone, bo skręcające samochody na niego trąbią. Wprawdzie słyszałem, że w Chinach każdy wypadek z pieszym z definicji jest z winy samochodu, ale jak widać zawsze warto postraszyć pieszego.  Dlatego tak mnie rozbawiło, jak zobaczyłem zepsuty sygnalizator, na którym się świeciło naraz czerwone i zielone dla pieszych: „możesz iść, ale w sumie to lepiej nie idź, bo cię zaraz coś rozjedzie”.

Co robi Polak wieczorem? Ogląda telewizję. Co robi Chińczyk? Idzie się przejść. W sumie jak na początku wyjrzałem przez okno hotelowe, to się wystraszyłem, że jestem na kompletnym końcu świata, otoczony tylko przez biurowce i place budów. Nadzieję na cywilizację przywrócił mi widok spacerujących Chińczyków, niektórych z psami  - przez co nie wyglądali na gości hotelowych ani pracowników spieszących się do domów. I rzeczywiście, jak poszedłem w kierunku, z którego szli, to w kolejnym kwartale ulic natrafiłem na domy mieszkalne, sklepy i knajpy. A wieczorem ulice pełne Chińczyków, i to nie spacerujących wolno, ale idących energicznym marszem. Widać że to ćwiczenia fizyczne, dać im kijki i by wyglądali na uprawiających Nordic Walking. Widać bez kijków to Eastern Walking.

A potem zapragnąłem coś zjeść. Postanowiłem zastosować stary patent, to znaczy wejść do knajpy, pokazać zdjęcie jednego z dań wywieszone na ścianie i mieć nadzieję, że się domyślą, że chcę je zjeść. Tylko że zrobiłem błąd, bo wszedłem do restauracji trochę podobnej do tapas – na środku każdego stołu jest kuchenka, na której stoi garnek z wodą, kupujesz kilka porcji, wrzucasz do wrzątku po czym wybierasz sobie. Zazwyczaj się chodzi tam w kilka osób, no bo jedna osoba to by miała tylko jedno czy dwa różne dania, a tak to kosztuje się każdego po trochu. Ale obsługa zaraz znalazła parę, która niby coś umiała po angielsku i zaprosiła mnie do swojego stolika. Wprawdzie znajomość angielskiego tej dwójki sprowadziła sie do pytania „How old are you?” i „Potatoes? Rice?”, ale mojej odpowiedzi na to pierwsze („θerty”) nie mogli zrozumieć, dopiero jak powiedziałem „serty” to pojawił się błysk zrozumienia w ich oczach. Ale zaraz znalazła się jeszcze jedna para chętna do pomocy, chłopak znał już bardziej skomplikowane słowa „fish? pig? no chicken here” (choć ten „pig” to zrozumiałem dopiero jak napisał, bo mówił coś w stylu „byk” a poza tym ja się spodziewałem usłyszeć co najwyżej „pork” ;-) ). No i jeszcze wzięli mnie do swojego stolika i pokazali co mają, i zapytali, które chcę. A cały czas gapili się na mnie wszyscy z innych stolików, a cała obsługa stała naokoło.
Jak mi już zamówili, wrzucili do kociołka i zacząłem jeść, to rozgadała się jego dziewczyna, która już całkiem skomplikowane rzeczy potrafiła powiedzieć (a innym tłumaczyła moje odpowiedzi). Jak powiedziała, uczyła się angielskiego w college i że zagaduje mnie, bo rzadko ma okazję poćwiczyć. Zaczęła mnie wypytywać, co tu robię, gdzie śpię, dlaczego przyszedłem do tej restauracji (a nie hotelowej) a potem zapytała mnie, czy mam dziewczynę, a jak powiedziałem, że nie, to zapytała czy chciałbym mieć chińską dziewczynę :-) Chyba nie miała na myśli siebie, bo jej chłopak stał i słuchał cały czas, może chce mnie wyswatać :-)
Potem chłopak pochwalił się, jakiego zna sławnego Polaka („Lełandołski”), na co w odpowiedzi próbowałem ich nauczyć, jak się wymawia „Piszczek” i „Błaszczykowski” :-) , po czym zaprosili mnie do siebie na oglądanie finału Ligi Mistrzów. Ale to o wpół do trzeciej w nocy tutaj, więc wytłumaczyłem im, że ciężko mi w nocy gdzieś jechać a potem wracać. Za to umówiliśmy się na poniedziałek, że spotkamy się w tym samym miejscu, ale tym razem zaproszą mnie do innej, lepszej restauracji. Zastanawiałem się, czy są tak chętni się spotkać, bo chcą przyprowadzić jakąś koleżankę do swatania, czy przyniosą chloroform aby zabrać mi pieniądze, a mnie sprzedać na organy.
Ale jak na razie chyba im na moich organach nie zależy, bo w poniedziałek odwołali spotkanie SMS-em, że „nie mają czasu”.
I na koniec nie chcieli przyjąć zapłaty, a ja nawet nie wiedziałem, ile dokładnie mnie obiad kosztował, bo menu (całe po chińsku), widziałem tylko przez chwilę a i przecież wymienialiśmy się daniami. Wyglądali na tak zachwyconych, że biały się nie wywyższa, tylko przyszedł zjeść z nimi, że mi ufundowali.

Ceny:
45 juanów - żel po goleniu
50 juanów - zakupy spożywcze w sklepie (3 banany, pudełko ciastek, dwie butelki 0,7 jakiegoś chińskiego napoju, 1,5 litra coca-coli)
20-40 juanów –tyle około by mnie kosztowało, gdybym zapłacił za trzy „tapas” + napój w puszce w knajpie
1 juan to 53 grosze, najprościej po prostu dzielić cenę na pół. Co ciekawe dwa lata temu, jak byłem w Chinach, to juan kosztował 45 groszy, więc całkiem nieźle im się waluta umacnia, co świadczy dobrze o stanie ich gospodarki.

Wszystkie zdjęcia:

Z ziemi polskiej do chińskiej



Do Chengdu poleciałem z dwoma przesiadkami - we Frankfurcie i Pekinie. W sumie 18 godzin od wylotu do przylotu. Najpierw półtorej godzinki do Frankfurtu – nic przez okno nie zobaczyłem, bo było ciągłe zachmurzenie. Leciałem pierwszy raz w życiu LOT-em (poprzednio leciałem Lufthansą) i to co mnie zaskoczyło, to że komendy załoga wydaje sobie po polsku (typu: „załoga przygotować się do lądowania”, „potwierdzam, drzwi zamknięte”, itp.). W sumie nic dziwnego, w końcu polski samolot, a ja dotychczas latałem irlandzkimi, węgierskimi, brytyjskimi albo niemieckimi. Choć faktem, że w węgierskich wydawali sobie polecenia po angielsku a nie węgiersku, ale WizzAir ma międzynarodową załogę.

Na lotnisku we Frankfurcie przywitała mnie reklama Chengdu z pandonautą w roli głownej. Jak widać to podrzędne chińskie miasto (14 milionów mieszkańców w aglomeracji) wcale takie podrzędne nie jest.Moja firma należy do tych 229, ale jak widać nie jest aż tak ważna, żeby znaleźć się na jego kombinezonie ;-P

W samolocie do Pekinu pierwsze zdziwnienie – lecimy dużo bardziej na północ niż by się wydawało. Nasze mapy w atlasach fałszują odległości w terenach, które są bardzo na północ, więc się wydaje, że będziemy lecieć „po linii prostej” przez Czechy, Ukrainę, Kazachstan, a tymczasem lecimy ponad Morzem Bałtyckim, Łotwą a potem Syberią nie zahaczając nawet o Kazachstan.

Na początku brak widoków z powodu chmur, tylko na chwilę wyzierają światła Rygi. W sumie nawet chciałem iść spać od razu po starcie (2 rano czasu docelowego), ale mnie karmią i świecą światło, tak że dopiero idę spać o 4. Za to przebudziłem się o 6:30 i widząc pierwsze syberyjskie widoki za oknem postanowiłem trwać, przy okazji dostosowując się do nowego czasu. Co dziwne, załoga samolotu miała inne mniemanie o sposobach zwalczania jet-laga, bo zasłoniła wszystkie okna i do 9 rano nikogo nie budziła. A jak uchyliłem okno troszkę, to zaraz śpiącemu za mną Chińczykowi zaczęło to przeszkadzać, ale zatkałem szparę między  naszymi siedzeniami poduszką i resztę okna zasłoniłem swoją głową i już nikt mi nie przeszkadzał napawać się widokami Syberii za oknem. Na zdjęciach po kolei:
Rzeka Ob:
Jakaś rzeka przecinająca syberyjskie góry:
Mongolskie stepy:
Granica mongolsko-chińska, wyrysowana niczym od linijki na piasku:
Jakiś ciekawy obóz (wojskowy? więzienie?) po stronie chińskiej:
Typowa chińska pogoda:
Samolot, który właśnie wystartował z lotniska w Pekinie i przelatuje pod nami, gdy my robimy koło aby podejść do lądowania. Koło robimy duże, bo przylecieliśmy za wcześnie i musimy czekać na naszą kolej:
Wydawało się, że Chiny to takie państwo policyjne, że mysz się nie prześlizgnie, a tu mój plecak przewiozłem bez kontroli celnej :-) Jak to zrobiłem? W Krakowie jak nadawałem bagaż, to powiedziano mi, że w Pekinie muszę go odebrać, przejść przez cło i nadać jeszcze raz, na lot krajowy. Nawet przed lądowaniem w Pekinie powtórzono to kilka razy w samolocie. Przychodzę w Pekinie na taśmę bagażową i czekam, czekam, czekam, a mojego bagażu nie ma. Coraz bardziej się denerwuję, bo na przesiadkę mam tylko 1,5 godziny, a już pół zmarnowałem stojąc przy taśmie bagażowej. W końcu gdy zostało tylko kilka osób i żaden bagaż się już więcej nie pojawiał, poszedłem do pani, która stała w informacji a ona mnie poinformowała, że dla niektórych lotów lokalnych bagaż został przetransferowany i ja w Chengdu odbiorę go w międzynarodowej hali przylotów i tam przejdę przez cło. A w Pekinie przez cło mam przejść tylko z bagażem podręcznym. W sumie mnie to nie zdziwiło, bo samolot z Pekinu do Chengdu leciał z Tokio (i miał w Pekinie międzylądowanie), więc więcej osób będzie w Chengdu iść na kontrolę paszportową i celną. Tymczasem w Chengdu stewardesa kieruje na międzynarodowe przyloty tylko osoby z Tokio, a mi każe iść na krajowe (w sumie ktoś z Tokio lecący z bagażem podręcznym mógłby ją olać i wmieszać się w tłum krajowców i wejść do Chin bez kontroli paszportowej – ja przynajmniej w Pekinie miałem sprawdzany paszport). Na krajowym terminalu mój bagaż wyjeżdża na taśmie, ale ja praworządnie podszedłem się zapytać obsługi, czy ja nie mam gdzieś specjalnie z nim iść na cło (w sensie, czy jakiś tajniak się nagle na mnie nie rzuci i mnie nie aresztuje za wyjście przez krajowe przyloty). Przy okazji wzbudziłem popłoch wśród obsługi, bo ich umiejętność angielskiego sprowadzała się do pytania – czy masz swój bagaż? Nie masz – wypełnij druczek. Masz – to nie rozumiemy, o co ci chodzi. Dopiero piąta zawołana osoba zrozumiała, o co pytam :-) Powiedziała, że „no problem”  i że mogę swobodnie iść. Więc wyszedłem i jak widać, mogłem przewieźć w bagażu z 10 kilo papierosów i wódki ;-)

Na lotnisku czekał na mnie kolega z czengduańskiego oddziału naszej firmy, tylko że czekał nie przy tych przylotach co trzeba, bo tam lotnisko jest tak duże, że są dwa wyjścia z hali przylotów. Najpierw próbowałem się do niego dodzwonić (ale jak się później okazało, typowa chińska sieć komórkowa nie pozwala na zagraniczne połączenia) a gdy się nie udało – ruszyłem go szukać po innych wyjściach, aż znalazłem (stał biedaczek przez pół godziny z kartką z moim nazwiskiem przy innym wyjściu). Poszliśmy wypłacić pieniądze z bankomatu, co zajęło nam dużo czasu, bo lotnisko jest z dziesięć razy większe od krakowskiego, bankomaty są tylko na dwóch końcach a te na pierwszym końcu, do którego dotarliśmy, były nieczynne :-) A potem poszliśmy kupować chińską kartę SIM, która znalazła się znowu na przeciwległym końcu :-) Aby kupić kartę SIM, musiałem się wylegitymować paszportem a i tak się okazało, że mogę mieć tylko rozmowy krajowe. Za międzynarodowe musiałbym zapłacić chyba z 400 juanów (220 zł). Tak więc ewentualne rozmowy międzynarodowe tylko z pracy, a prywatnie to mogę SMS-a wysłać :-) Ale za to nadal jestem dostępny pod polskim numerem, bo chińską kartę SIM włożyłem do nowiutkiego smartfona – na urlopie doładuję sobie kartę i będę mógł korzystać z map online.
A potem kolega odwiózł mnie do hotelu, ale to już inna historia.

Więcej zdjęć na Picasie (jak ktoś używa Google+, to polecam się przenieść na Picasę, bo w Google+ nie widać podpisów pod zdjęciami): https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/2013052425Podroz?noredirect=1