czwartek, 27 czerwca 2013

To jest już koniec...

Jutro ostatni dzień w pracy. W sobotę ruszam za zachód, w góry. Oficjalnie to nadal Syczuan, ale historycznie i geograficznie to już Tybet. Mam zamiar dotrzeć tak daleko, jak daleko wolno jechać obcokrajowcom bez pozwoleń. No i mam nadzieję, że pogoda mnie nie wypłoszy, bo niestety zapowiadają się głównie deszcze. Plan jeżdżenia po Wyżynie Tybetańskiej mam na około 11 dni, potem wracam na niziny odwiedzić zaległy Xi’an, po czym przyjdzie już czas na samolot do Polski.
Pisać bloga nie będę, po pierwsze nie będę miał czasu, po drugie tam nawet nie zawsze będzie internet :-) (nawet przez GPRS – ale kupiłem za 25 zł pakiet 300 MB danych, może się przyda). Może czasem coś skrobnę na Facebooku. Na Picasie mogą się pojawiać nieobrobione zdjęcia, bo jak będzie możliwość, to będę traktował ją jako backup zdjęć.
Może po powrocie do Polski zmobilizuję się i opiszę na blogu przygody z urlopu? Nie chcę nic obiecywać, myślę, że najwcześniej w sierpniu.

Parę luźnych tematów na pożegnanie:

Jadłem słynne tysiącletnie jajo!
Bierze się jajko na twardo, chowa na kilka tygodni/miesięcy (koneserzy chowają na lata, niczym wina), po czym się je je. Nie, nie są zepsute, bo się je odpowiednio przechowuje, ale są zdecydowanie inne :-) Białko zamienia się w galaretę, żółtko pozostaje w miarę bez zmian. Wygląda to okropnie, ale w sumie smakuje znośnie (jak ktoś lubi jajka w galarecie).
Oprócz tego jadłem też królika i tradycyjne syczuańskie danie, kaczkę po syczuańsku.

Ruch drogowy
Coś o ruchu samochodowym już pisałem, ale teraz będzie parę filmików. Po pierwsze to oni tu jeżdżą po chodnikach. Ktoś inteligentny wymyślił wysokie krawężniki, żeby auta nie wjeżdżały na chodniki, i barierki, żeby auta nie wjeżdżały na pas dla motorków i rowerów, ale ktoś inny wymyślił, żeby umieścić miejsca parkingowe przy ścianie budynku. Więc nawet jakby auta chciałby bezpośrednio zjechać na jezdnię, to i tak muszą przejechać przez chodnik.
A że są krawężniki i barierki, więc auta jadą wzdłuż chodnika i zjeżdżają na jezdnię dopiero na przejściu dla pieszych (bo tam krawężnik jest obniżony dla wózków). Najciekawiej wygląda, jak chcą pojechać w lewo – najpierw jadą po przejściu dla pieszych.
(tak w ogóle to filmik nie pokazuje prawdziwej wojny na drodze, bo na widok tego, że filmuję, to część kierowców stała się grzeczna i przepuszczała pieszych i motorki)

Jadąc wzdłuż chodnika czy po pasach oczywiście trąbią na pieszych. Wprawdzie jak pieszy nie ustąpi to go nie rozjeżdżają, ale raz by mnie auto potrąciło, bo wyszedłem z drzwi hotelu a tu wzdłuż ściany jechało sobie auto.
Motorki w ogóle się nie przejmują światłami, więc jak włącza się dla pieszych zielone to i tak trzeba uważać, czy poprzecznie nie jadą motorki – a jadą gęsto.
A w ogóle to mają tu chyba jakieś dziwne zasady, co do pierwszeństwa – nie tylko „większy ma pierwszeństwo”, ale wygląda, że jak ty wjedziesz w bok innego auta, to zawsze jesteś winny, nawet jak ty jechałeś prosto na zielonym, a on skręcał w lewo. Wnioskuję to po tym, że auta skręcające wpychają się na chama, a jadące na wprost im ustępują.

Rasizm w Chinach?
Zauważyłem, że w Chinach zazwyczaj pracę fizyczną wykonują ludzie o ciemnej karnacji a pracę umysłową ludzie o jasnej karnacji. Np. wszystkie sprzątaczki w biurze mają typowo azjatycką skórę, a z kolei programistki są na tyle jasne, że gdyby nie skośne oczy, to mogłyby udawać Europejki. Pierwsza myśl, to że w Chinach panuje rasizm. Więc wrzuciłem kontrowersyjny tytuł, ale raczej nie ma rasizmu, tylko inne przyczyny:
1.    Chińczycy (mieszkający na nizinach) są genetycznie jaśniejsi (mieszanka genów zawierająca też tych, co mieszkają bardziej na północy), Tybetańczycy są ciemniejsi, bo na Wyżynie Tybetańskiej są bardziej wystawieni na promieniowanie UV. Chengdu to wciąż Chiny nizinne, więc jak w każdym kraju, imigranci (tu z Tybetu) parają się najprostszych prac (typu zmywak), podczas gdy miejscowi Chińczycy są wykształceni, więc pracują umysłowo. Szczególnie, że wielu imigrantów z Tybetu nie zna chińskiego (w domu mówili po tybetańsku).
2.    Szczególnie dziewczyny mają tu hopla w temacie jasnej skóry. Tak jak u nas każda chce być opalona na brąz, tak tu każda chce być jasna i mieć skórę jak Europejka. Więc dziewczyny unikają słońca jak mogą, np. w bezchmurne dni chodzą pod parasolami (a najlepiej to nie chodzą w ogóle). A jak ktoś pracuje fizycznie na zewnątrz to nie ma bola – opali się. Więc kolor skóry to skutek typu pracy a nie przyczyna.
3.    Jak jakaś dziewczyna pracuje na dobrej posadzie, to stać ją na różnego rodzaju kremy i kuracje wybielające - jak samo unikanie słońca nie wystarcza. A jak ktoś pracuje „na zmywaku” to go nie stać, więc ma ciemną skórę. Znów skutek a nie przyczyna.

Wieczorne życie w Chengdu
A na koniec parę fotek z wieczoru na rynku miejskim (czyli placu Tianfu). O zmroku jest pokaz z fontannami i do tego na drapaczach chmur jest pokaz świateł.

Ceny:
tysiącletnie jaja - 12 juanów (w ramach wspólnego stołu z kolegami)
królik - 32 juany (w ramach wspólnego stołu z kolegami)

Więcej zdjęć i filmików:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/2013061429Rozne?noredirect=1

środa, 26 czerwca 2013

Język chiński

Język chiński atakuje mnie tu na każdym kroku, więc po nieśmiałych próbach oporu uległem mu i zacząłem się uczyć. Nie jakoś specjalnie, ale po prostu znaki same zapadają w pamięć, jak się je widzi po raz kolejny. Więc jak zaczynam rozpoznawać jakiś znaczek, to sprawdzam jego znaczenie i wymowę i zapisuję na kartce. Mam tam już jakieś sto słówek (co nie znaczy, że sto słówek znam, bo nie dla wszystkich zapamiętałem pismo i wymowę, ale jak jadę autobusem, to sobie przeglądam).

Podstawowy problem z chińskim jest taki, że nie wystarczy, tak jak w innych językach, nauczyć się połączenia słowo-znaczenie, ale trzeba się nauczyć trzech połączeń: litera-wymowa, litera-znaczenie i wymowa-znaczenie (znaczy wystarczy dwóch, bo wtedy trzecie wychodzi samo). Najwięcej znam połączeń litera-znaczenie, bo się naoglądałem dwujęzycznych napisów, więc mi utkwiło, że np. 拉 to "ciągnąć" a 路 to "ulica", ale nadal nie pamiętam, jak się je wymawia. Sporo słów znam też już w całości, ale są też takie, których znam tylko połączenie wymowa-znaczenie, np. [ni hao] to "dzień dobry!" ale nie wiem jak to zapisać albo tylko połączenie znaczek-wymowa - z nazw miast, np. 成 wymawia się [czeng], bo to pierwszy znak z nazwy Chengdu. I nie znam znaczenia nie dlatego, że tak jak u nas istnieją nazwy, które nic nie znaczą - bo, co ciekawe, każda nazwa własna coś znaczy, bo przecież inaczej nie byłoby znaczków do jej zapisania. Tak więc Pekin to "Północne Miasto", Szanghaj to "Górny Ocean", Mao Zedong to "Włosy Wschodni Staw" a znana turystyczna atrakcja Guilin to "Las Cynamonowy".
Najwięcej uczę się na dwujęzycznych znakach, ale najlepsza nauka jest w metrze - mam nad drzwiami nazwy stacji po chińsku, pod spodem tłumaczenie angielskie (np. Park Ludowy albo Północny Dworzec Kolejowy) a przy dojeździe do stacji lektorka podaje wymowę chińskich znaczków. Regularnie (to znaczy zaczynając od słownika) to w sumie nauczyłem się tylko cyfr.

Zastanawia was pewnie, jak sprawdzam znaczenie znaczków. Znalazłem taką stronę http://www.yellowbridge.com/chinese/chinese-dictionary.php, która ma funkcję rozpoznawania pisma - klikasz w ikonkę pędzelka i rysujesz myszką znaczek. Strona ma jedną wadę - rozpoznaje nie obraz, tylko kolejność i kierunek maźnięć pędzlem, więc jak się maluje niezgodnie z zasadami kaligrafii, to nie potrafi rozpoznać. Ale podstawowe zasady są dość proste, więc się ich nauczyłem z Wikipedii (http://en.wikipedia.org/wiki/Stroke_order). Oczywiście są szczegóły i wyjatki, ale po prostu można parę razy próbować, rysując kreski w różnej kolejności. A jak kilkukrotnie rysowanie nie pomaga, to sięgam po smartfona, na którym mam zainstalowane Google Translate, które pozwala mi rysować palcem po ekranie i rozpoznaje rzeczywisty obraz. Tylko że samo tłumaczenie jest ubogie, więc aby poznać dokładne znaczenie słowa, to na smartfonie tłumaczę znaczek na pinyin a potem pinyin wpisuję do yellowbridge.
Co to jest pinyin zapytacie? To próba wprowadzenia ludzkiego pisma w Chinach. Niestety władza komunistyczna nie miała takiej siły przebicia jak Atatürk w Turcji (który nakazał Turkom używać alfabetu łacińskiego zamiast arabskiego), więc Chińczycy nadal piszą po swojemu, a pinyinu używają tylko do pomocy w nauce alfabetu i do transkrypcji nazw chińskich w alfabecie łacińskim. Pinyin w większości pokrywa się z wymową angielską, ale jest parę poważnych wyjątków.

Ile jest chińskich znaków? W czcionkach komputerowych jest zdefiniowane koło pięćdziesięciu tysięcy, ale w użyciu jest tylko około sześć tysięcy - tyle znają wykształceni Chińczycy i tyle zazwyczaj pojawia się w słownikach. Czy to oznacza, że trzeba nauczyć się sześciu tysięcy kompletnie niezrozumiałych bohomazów? Nie, tak naprawdę rzeczywistych figur jest mniej i do tego niektóre są intuicyjne. Np. 一 to "jeden", 二 to "dwa" a 人to "człowiek". Pamiętacie z wpisu o Emei Shan, jak jest "góra"? Niby trójząb ale w sumie z górą się może kojarzyć.
Do tego sporo znaczków to tak naprawdę złożenie dwóch innych. Zazwyczaj pierwszy ma sugerować znaczenie słowa a drugi jego przybliżoną wymowę, np. 火 oznacza "ogień", 山 wymawia się [szan], więc 灿 oznacza "błyszczący, jasny" i wymawia się [tsan]. Ale niezbadane są ścieżki chińskich umysłów, co im się kojarzy ze znaczeniem i co się podobnie wymawia, no i są wyjątki, np. 木 [mu] to "drzewo" a 林 [lin] to po prostu "las". Znaczki można też łączyć dalej, np.禁 [dzjin] to "zakazywać", bo 示 to "pokazać" a wymowa jest podobna do [lin].
Większość znaczków jest już tak nadziubdziana, że ja nie wiem jak Chińczycy to czytają - o ile jeszcze na reklamach znaki są duże, to np. napisy w telewizji są tak małe, że takie znaczki wielokrotnie złożone to wg mnie są kompletnie nieczytelne.
Zapytacie po co napisy po chińsku w chińskiej telewizji? No cóż, jak się ma ponad miliard mieszkańców to nie ma bola, żeby nie powstały dialekty. Koledzy z pracy powiedzieli mi, że np. dialekt kantoński jest dla nich kompletnie niezrozumiały a pekiński rozumieją, ale z trudem, jak ktoś mówi wolno i wyraźnie. Ale jest na to lekarstwo, o czym przekonałem się na własnej skórze dwa lata temu. Przeciętny chiński taksówkarz w turystycznym miejscu jest przyzwyczajony do tego, że czasem pojawia się człowiek z innej części Chin, który nie rozumie, jak się do niego mówi. Ale przecież wszyscy ludzie w jego świecie używają tego samego pisma, więc jak się nie da dogadać, to się wyjmuje kartkę i zaczyna pisać. No i tu była konsternacja, bo ten biały tym bardziej nie rozumiał, co się do niego pisze...

Profesor Tadeusiewicz zapytany kiedyś, jakim językiem będziemy się porozumiewali na świecie za 50 lat, czy będzie to chiński czy angielski, odpowiedział, że raczej będziemy się porozumiewali systemem symboli wspólnym dla wszystkich ludzi. Zaobserwowałem to już dwa lata temu na znakach drogowych w Hongkongu (skąd pochodzi powyższe zdjęcie) - symbol samolotu zamiast słowa "lotnisko", symbol Myszki Miki zamiast słowa "Disneyland", symbol tunelu zamiast słowa "tunel".
Teraz widzę, że język chiński to właśnie takie zastosowanie tego pomysłu na skalę Państwa Środka - jedno pismo, wiele sposobów wymowy. W sumie i tak coraz więcej komunikujemy się SMS-ami i e-mailami niż do siebie mówimy, więc ważniejsze jest, żeby pismo było wspólne...

Kiedyś słyszałem, że w chińskim jeden znak to jedno słowo, ale z kolei w innym miejscu słyszałem, że alfabet chiński jest sylabiczny, to znaczy jeden znak to jedna sylaba. Pozorną sprzeczność zrozumiałem to dopiero tutaj - jeden znak to jedno słowo, tylko że każde słowo składa się z jednej sylaby.
No dobra, kresek możemy sobie pokreślić na kartce ile wlezie, ale przecież każde słowo musimy wymówić, a do tego chińskie krtanie nie są w stanie wydobyć z siebie tak prostych sylab jak "grze", "gorz" nie mówiąc już o bardziej skomplikowanych, jak "chrząszcz". Wprawdzie Chińczycy oszukują przeznaczenie wymawiając samogłoski na wiele sposobów (tzw. tony), ale i tak gdzieś jest koniec. Co wtedy można zrobić?
Słowo, w sensie pojęcia znaczeniowego, może się składać z dwóch słów. I tak np. pociąg to 火车 [hłocze], czyli "ognisty pojazd" (火 [hło] - "ogień", 车 [cze] - "pojazd"). A Chiny to 中国 [dżongło], czyli... "Państwo Środka" (中 [dżon] - "środek", 国 [gło] - "państwo").
Czasem kombinacje są ciekawe, np. "uniwersytet" (大学) to "wielka nauka". Znany polsko-angielski pisarz Joseph Conrad Korzeniowski zyskał sławę nie tylko dlatego, że pięknie opisał rozterki lorda Jima, ale pisząc po angielsku wtrącał bezpośrednie tłumaczenia z języka polskiego (dziś powiedzielibyśmy - komputerowe), czym powodował, że jego angielszczyzna była wyjątkowa. My się przyzwyczailiśmy do naszych słów i już dawno przestaliśmy zwracać uwagę na znaczenia ich pierwotnych składowych (np. "hulaj" "noga") i właśnie taki pisarz z zewnątrz może nas ubogacić. Więc jeśli ktoś pisze książki czy wiersze, to może szukać natchnienia w chińskich słowach - czyż nie piękniej, gdy zamiast "Uniwersytet otwarł swe podwoje" przeczytamy "Wielka Nauka otwarła swe podwoje". Nie jest przypadkiem, że wielu wybitnych artystów pochodzi z pogranicza kultur (emigranci, rodziny mieszane, Zaolzie) - wtrącanie elementów jednej kultury wzbudza zachwyt w drugiej, bo miejscowi artyści potrafią tylko interpretować po raz pięćsetny znane ze swojej kultury elementy.
Takie kombinacje dwóch znaków mają też swoje wady - utrudniają automatyczne tłumaczenie. Weźmy zdjęcie powyżej, napis po chińsku znaczy mniej więcej "Proszę nie rzucać przedmiotów na dół". Ale słowo "rzucać" (抛) w połączeniu ze słowem "przedmiot" (物) tworzy nowe słowo "paraboliczny" (抛物) i się automatyczny tłumacz wywrócił :-)

Tym bardziej, że w chińskim nie zaobserwowałem gramatyki - żadnych odmian, przedrostów czy przyrostków. Układasz słowa jedno po drugim i tyle, masz zdanie. Chcesz użyć czasu przeszłego? Dodaj słowo-klucz typu "wczoraj". Na przykład powyższy napis to po prostu "prosić" "nie" "w kierunku" "dół" "rzucać" "przedmiot".

Pytacie, jak cyfry? Zazwyczaj używają naszych. Mają też swoje, ale pojawiają się z rzadka. Np. na biletach z taksówki nie mam cyfr arabskich. Biletach z taksówki? Tak, tu czasem na konkretne trasy jest "cennik", np. lotnisko-centrum ma stałą cenę niezależnie od kilometraża. Albo hotel uzgadnia z taksówkarzami stałe ceny na trasy hotel-muzeum. I wtedy dostaje się "bilet", odpowiadający zapłaconej kwocie.
Ale Chińczycy nie byliby sobą, gdyby czegoś nie namieszali. Otóż najprostsza czynność, jaką jest pokazanie cyfry na palcach, znacznie utrudnili (oni twierdzą, że ułatwili, bo aż do dziesięciu można pokazać jedną ręką). Do pięciu jest jeszcze w miarę intuicyjnie, choć trzeba uważać, które palce się wystawia. Pamiętacie jak w "Bękartach Wojny" szpieg się zdradził, pokazując na palcach, że chce zamówić trzy piwa? Wystawił nie te palce, które zazwyczaj by wystawił Niemiec (kciuk, wskazujący i środkowy), tylko te palce, które zazwyczaj wystawia Anglik jak pomyśli o trójce (wskazujący, środkowy i serdeczny). Tu jest podobnie, jeśli na pytanie o cenę zobaczymy kciuk i palec wskazujący, to znaczy że cena wynosi osiem. Dwa byłoby, jakbyśmy pokazali wskazujący i środkowy.
No i jeszcze dochodzi problem z 7 i 10. Dla dziesiątki coraz częściej zamiast pięści pokazuje się skrzyżowane palce obu rak. Może pod wpływem kultury zachodniej uznali, że pięść wygląda jak groźba i wolą pokazać podobnie do tego, jak się pisze (十)? A z siódemką to chyba sami Chińczycy nie wiedzą, bo jak zapytałem kolegów w pracy, to się sami pokłócili (mimo że na co dzień używają pozostałych gestów - rozmowa właśnie zaczęła się od tego, że kolega pokazał 6 jak słuchawkę). Na rysunkach powyżej są trzy warianty, a kolega jeszcze pokazywał mi czwarty.

I na koniec jeszcze jedna sprawa. Co to jest chiński uproszczony a co to jest chiński tradycyjny?
Chodzi o pismo. Komuniści wprawdzie nie wprowadzili alfabetu łacińskiego, ale uprościli istniejący alfabet. Zredukowali liczbę znaków, zmniejszyli ilość kresek w znakach i generalnie namieszali, bo po zmianach niektóre słowa miałyby identyczny znak, więc zmienili je na zupełnie inne. Około połowy znaków pozostawili niezmienionych. Celem było ułatwienie pisania i walka z analfabetyzmem.
Tradycyjne pismo jest nadal używane na Tajwanie, w Hongkongu i w Makau (chyba w ramach podkreślania niezależności i nieuznawania wymysłów komunistów). Spotyka się je też na zabytkach. Tradycyjne pismo jest także uznawane za "wykwintne", więc czasem używane jest w sztuce czy na szyldach eleganckich firm.

Niestety utrudnia to trochę uczenie, bo znaki zatraciły swój pierwotny kształt, który wyewoluował z pisma obrazkowego, np. "koń" w tradycyjnym piśmie to 馬 a w uproszczonym to 马, tak więc utracił swoje cztery nogi.

wtorek, 25 czerwca 2013

Le ja ogląda le Buddę w Le Shan


Wydawało się człowiekowi, że wcześnie wstał. W sumie wstałem wcześnie, bo o szóstej, czyli dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj do pracy. Znaczy budzik był na szóstą, bo zebrałem się z łóżka później :-) Potem trza się ubrać, dopakować. Potem hotelowe śniadanie, wydają od siódmej a trzeba korzystać, bo za darmo, szwedzki stół, można się najeść na cały dzień. No i jedzenie przyjazne - dania się powtarzają więc już wiem, które jest ostre a które się da zjeść. No i w sumie wyszedłem z hotelu dopiero za dziesięć ósma. Potem trzeba dojść do metra, poczekać, dojechać do centrum, zmienić linię, potem ze stacji podejść na dworzec autobusowy. Na autobus, który odjeżdża "za 10 minut" nie ma już biletów, na ten "za 30 minut" też nie, są na ten "za 40 minut". Tak więc dopiero o 9:30 ruszam autobusem w drogę. Ten "za 30" jechał prosto pod Buddę, mój zatrzymuje się na dworcu. Z dworca trzeba wziąć autobus, najgorszy trup w całym mieście, który do tego robi pętlę(!) po górzystym centrum miasta zbierając pasażerów i rzężąc na każdym podjeździe. Średnia prędkość wg GPS-a to 7 km/h. U nas na trasę, którą jeżdżą turyści rzuciliby najlepszy tabor (zastaw się a postaw się) a tu widać chcą ich wystraszyć, żeby wzięli taksówki i wspomogli lokalny biznes. No i tym sposobem dotarłem na miejsce dopiero w południe. Bez sensu jest takie podróżowanie rano, nieważne jak wcześnie by człowiek wstał to i tak pół dnia zmarnowane. Zdecydowanie lepiej jest podróżować wieczorami i mieć cały następny dzień na zwiedzanie.


Leshan (albo Le Shan) (乐山, [leszan]) znane jest z jednego - z 70-metrowego posągu Buddy. Staruszek ma 1200 lat i się jak na ten wiek nieźle trzyma. Dobrze że podczas Rewolucji Kulturalnej Chińczycy nie zrobili z nim tego, co talibowie ze swoimi posągami w Afganistanie (wysadzili je w 2001 roku). Budda jakoś wielkiego wrażenia nie robi, być może dlatego, że żeby się do niego dostać, trzeba swoje odcierpieć.
Ponieważ perspektywa lilipucia nie jest najlepsza, najlepiej oglądać go ze schodków, które pną się wzdłuż jednej ze ścian, schodki są też jedyną drogą wejściową. Schodki są wąskie i strome co powoduje, że każde zatrzymanie na zdjęcie czy po prostu wolny marsz powoduje korki. Około godziny zajęło mi od stanięcia na końcu kolejki na górze do zejścia na dół, z czego tylko ostatnie 10 minut było z widokami na Buddę.

Oprócz tego na terenie kompleksu jest kilka świątyń. Na początku sobie pomyślałem: "O nie, znowu świątynie" ale się mile zaskoczyłem. Wreszcie świątynie wyglądały tak jak powinny - staro. Przestały być tak cukierkowo odpicowane pod turystów - po prostu wyglądają naturalnie. W okolicy nawet przyuważyłem kilka domów mieszkalnych, które wyglądały staro.


No i w sumie miło było się przespacerować po terenie parku, zaglądając do nietypowych atrakcji takich jak grobowce wykute w skale czy wioska rybacka (z żywymi żółwikami pływającymi w misce w oczekiwaniu na zjedzenie).
No i w sumie już czas na mnie, bo przewodniki postraszyły mnie, że o 17:10/17:30 odjeżdża ostatni autobus do Chengdu, więc po czterech godzinach zwiedzania zacząłem się zwijać do wyjścia co nie oszczędziło mi nerwów, bo autobus MPK jechał na dworzec 40 minut (mimo że miał do przebycia ledwie pięć kilometrów najkrótszą trasą). A na dworcu się okazało, że ostatni autobus odjeżdża o 19:00. Ale za to byłem wcześniej w Chengdu, więc się jeszcze zdążyłem wypuścić na miasto wieczorem, ale to innym razem.

Ceny:
Bilet Chengdu-Leshan - 47 juanów
Bilet wstępu - 90 juanów

(jakby ktoś zapomniał to 1 juan = 50 gr)

Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130623LeShan?noredirect=1

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Qingcheng Shan, święta góra taoizmu

Qingcheng Shan (青城山, [cinczen szan]) to jedna z najważniejszych świętych gór taoizmu. Znajduje się blisko Chengdu (pół godziny szybkim pociągiem) i do tego jest zdecydowanie niższa niż Emei Shan, więc jest popularnym celem weekendowych wycieczek Chińczyków, szczególnie że to świetna okazja uciec przed smogiem i gorącem miasta.

Początkowo miałem jechać na dwa dni, w planie było spanie gdzieś pod szczytem i oglądanie wschodu słońca oraz wizyta w Dujiangyan, ale koleżanka z pracy mogła jechać tylko na jeden dzień, więc plany trzeba było zmodyfikować. Myślałem wprawdzie, żeby po wyekspediowaniu koleżanki do domu zostać na drugi dzień, ale na miejscu zastał nas deszcz i chmury zakrywające wszystkie widoki, więc pozostałoby do oglądania tylko Dujiangyan, które koledzy mi odradzali jako nudne. Tak więc ostatecznie wróciliśmy tego samego dnia.
(Dujiangyan (都江堰, [dudźianjen]) to wpisany na listę UNESCO system irygacyjny zapobiegający powodziom, wybudowany 2200 lat temu. Wprawdzie trzeba docenić geniusz ówczesnego pomysłodawcy oraz zachować jego dzieło (nadal działające) dla potomności, ale ponoć nie ma czego oglądać - parę tam i kanałów i tyle.)

Przygody zaczęły się już w metrze, którym jechaliśmy na stację kolejową. Zostałem ograbiony z dezodorantu! Tutaj przy wejściu na stację metra jest sprzęt do prześwietlania bagażu niczym na lotniskach no i pani policjantka mi mówi, że mam kilka niebezpiecznych przedmiotów w plecaku. Po pierwsze muszę się napić z każdej butelki, którą posiadam (żeby sprawdzić, czy to nie benzyna), a po drugie nie wolno mi wnieść do metra dezodorantu, bo można nim łatwo rozpalić ogień. Draka, mój dezodorant wylądował w koszu! Choć w sumie im się nie dziwię - po tym, jak parę tygodni temu w południowych Chinach szaleniec rozlał i podpalił benzynę w miejskim autobusie i usmażył 47 osób, wolą dmuchać na zimne.
Zawsze myślałem, że jako obcokrajowiec jestem poza wszelkimi podejrzeniami - a tu taka niespodzianka. Koleżanka zwróciła mi uwagę, że po zapuszczeniu brody zaczynam wyglądać jak Arab, a oni mają tutaj problemy z mniejszością muzułmańską na północy kraju, więc może właśnie dlatego jestem szczególnie kontrolowany, normalnie to przysypiają przy tych skanerach. Trzeba się będzie ogolić i zacząć wyglądać jak Amerykanin.
Zapomniałem tego napisać poprzednio, ale już w trakcie powrotu z Jiuzhaigou zostałem ograbiony z zapalniczki i zapałek. Tu na lotniskach prześwietlają nawet bagaż nadawany do luku (przy stanowiskach check-inu są skanery i bagaż po zaobrączkowaniu jest od razu prześwietlany, i nie dostaniesz karty pokładowej, póki nie zostanie zaakceptowany). Co ciekawe, z Chengdu do Jiuzhaigou doleciałem bez problemu, ale w powrotnej drodze widać strażnikom się bardziej nudziło (mniejszy ruch na lotnisku i ostatni lot tego dnia) i odkryto niebezpieczne przedmioty w moim bagażu. Ja rozumiem, że nie można zapalniczki wnieść na pokład, ale żeby w check-inowanym bagażu? Szuflada pełna zapalniczek wskazywała, że nie ja jeden zostałem zaskoczony.

Chengdu i Qingchengshan łączy linia kolejowa dużej szybkości (pociag rozpędza się do 200 km/h), więc odległość 60 km przebywa się w pół godziny. Pociąg jak pociąg, moją uwagę zwróciło tylko pięć siedzeń w jednym rzędzie. Szerokość foteli wydawała mi się taka sama, jak u nas w drugiej klasie, więc może to wagony są szersze? A może jednak fotele są węższe, w końcu Chińczycy są mniejsi, np. w metrze na standardowej sześcioosobowej ławce często upycha się ich siedmiu. Zresztą tu prawie wszyscy są szczuplutcy, albo geny albo ryżowa dieta daje Chinkom figury, których pozazdrościłoby wiele Europejek.

Na miejscu zastaje nas deszcz, chwilę siedzimy pod daszkiem, ale nie wygląda, aby się szybko skończył, a mamy parasole, więc zaczynamy wędrować w stronę kolejki linowej. Koleżanka, mimo że mieszka w Chengdu, kilkukrotnie była u podnóża góry, ale nigdy nie była na górze, bo samo hasło, że trzeba gdzieś iść na własnych nogach ją przeraża. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że na górę wjedziemy kolejką linową, ale zejdziemy na własnych nogach, aby zobaczyć świątynie i jaskinie. Co nie znaczy, że trochę podejścia nie będzie, najpierw trzeba dojść do kolejki a potem od górnej stacji na szczyt też jest z pół godziny.

Europejczycy chodzą po górach nie wiadomo po co, Azjaci chodzą w konkretnym celu - pomodlić się. Europejczycy po drodze posilają się kiełbaską w schroniskach, Azjaci stawiają na strawę duchową - szlak często przechodzi przez środek świątyni, gdzie pielgrzymi mogli się pomodlić u stóp Buddy. Oczywiście tak było ze sto lat temu, obecnie większość to ateiści i chodzą tak jak my - w celach turystycznych. Ale widać wiara zaczyna być modna, koleżanka (niewierząca) pozazdrościła innym i wypytała jednego Chińczyka, jak się należy modlić i potem dzielnie gięła ukłony przed posągiem Buddy.

Oprócz tego można zobaczyć prawdziwego taoistycznego mnicha, który może nam wywróżyć przyszłość, można pooglądać dużo świątyń, można pooglądać przyrodę (choć jaskinie są nimi tylko z nazwy - to obudowane świątyniami wnęki w skałach, w których obecnie stoją posągi bóstw), a wszystko to na mniejszych odległościach niż na Emei Shan, tak więc to taka wersja dla bardziej leniwych. Na szczęście deszcz przestał padać, więc nawet przyjemnie się wędruje po obowiązkowych w Chinach schodkach.

Dodatkową atrakcją Qingchengshan są widoki - już kilkanaście kilometrów dalej wyrastają czterotysięczniki Wyżyny Tybetańskiej. Niestety pogoda nie dała nam nic z tego zobaczyć - chmury wisiały już na dwutysięcznikach (samo Qingchengshan ma 1260 m n.p.m.).

Landschaftszone an Qingcheng-Berg herzlich willkommen

Że co? Po niemiecku? Nawet na końcu świata człowieka dopadnie ten paskudny język. Zazwyczaj napisy są po chińsku i angielsku, bo widać zakładają, że jak ktoś przyjeżdża z zagranicy, to angielski zna. W popularniejszych miejscach są też napisy po japońsku i koreańsku, czasem po tajsku - widać z tych sąsiadujących krajów przyjeżdża najwięcej turystów. W muzeum Jinsha były też napisy po francusku, ale myślałem, że to może dlatego, że francuscy archeolodzy pomagali w wykopaliskach albo Francuzi ufundowali budynek muzeum. Ale dlaczego w tej nie tak w końcu głównej atrakcji turystycznej są napisy po niemiecku? Chyba tylko po to, żeby zepsuć człowiekowi weekend. W końcu żaden język się tak nie nadaje do opisu piękna przyrody, jak niemiecki. W nim każde zdanie brzmi jak zapowiedź ognia, pożogi i trzęsienia ziemi.
To już wolę oglądać owady posilające się śliną:

Powrót jest o tyle łatwiejszy, że nie trzeba łapać lokalnego MPK, aby dojechać na dworzec, tylko już przy bramie parku stoją autobusy i zgarniają chętnych, zanim ci się rozmyślą i pójdą np. na pociąg. A że dziś brzydka pogoda, to nie ma korków i po około godzinie już jesteśmy w Chengdu.

Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130622QingchengShan?noredirect=1

Ceny:
10 juanów - bilet kolejowy Chengdu(Xipu) - Qingcheng
2 juany - MPK z dworca do wejścia do parku
50 juanów - koszulka z misiem pandą i chińskimi napisami, zamówiona przez kolegę Pawła D. (stargowana z 120 juanów)
90 juanów - bilet wstępu do parku narodowego
5 juanów - mapa parku
5 juanów - prom przez jezioro
35 juanów - wjazd kolejką linową
25 juanów - bilet autobusowy Qingcheng - Chengdu

Trasa:
(plik kml z ścieżką: http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-22_1017_Qingchengshan__20130622_1017.kml )

piątek, 21 czerwca 2013

Wielki Mur Chiński

Nie chodzi mi o ten parutysiącletni z kamienia, ale o ten współczesny wielki firewall, blokujący Chińczykom dostęp do wywrotowych treści w internecie.

Pierwsze co zrobiłem po przyjeździe, to sprawdziłem, jak działa :-) Wikipedia twierdzi, że dobrze, publikując szeroką listę blokowanych stron: http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_websites_blocked_in_the_People%27s_Republic_of_China . Okazuje się, że w sumie działa dość dziwnie – na przykład zaraz po przyjeździe wszedłem na Facebooka, zdążyłem przeczytać prywatną wiadomość od Adama i potwierdzić znajomość z Agatą (na pewno nowe powiadomienia, przyszły w trakcie mojego lotu), po czym przestał działać. Sprawdzałem kilka razy i nie działał, po czym znowu po tygodniu nagle zadziałał na kilka minut. Tak jakby cenzor patrzył, kto gdzie wchodzi i dopiero wtedy zakładał bana.
Potem postanowiłem sprawdzić, co mi wyświetli Google Images na hasło „Tiananmen” i czy prawdą jest, że cenzurowana wersja jest tylko na google.cn i google.com, a jak sprytny Chińczyk wejdzie na google.pl albo google.hk (Hongkong), to ma wersję nieocenzurowaną. Wszedłem na polskie google, sprawdziłem że wyświetlają mi się głównie zdjęcia z masakry i tego sławnego gościa zatrzymującego kolumnę czołgów, po czym jak próbowałem wejść po raz drugi, to już się nie dało. I tak przez dłuższy czas – google.pl działa, jak się wpisze jakieś hasła to przenosi cię na stronę wyników. A jak wpiszę „Tiananmen” to mi wyskakuje, że „połączenie przerwane”. Dziś znowu mi weszło, ale jak kliknąłem w dowolny odnośnik, to już przestało działać.
Tak jakby ktoś blokował konkretne strony i słowa kluczowe na parę dni dopiero wtedy, gdy ktoś na nie wejdzie...
(Chińskiego Google.cn już nie ma. Coś się Google z rządem chińskim pokłóciło i teraz Chińczykom otwiera się zaproszenie do skorzystania z niecenzurowanego Google z Hongkongu.)

Z Gmailem jest jeszcze ciekawiej – nie działa mi wchodzenie przez stronę (zawiesza się na ładowaniu skrzynki), nie działa mi w programie pocztowym skonfigurowanym i sprawdzonym jeszcze w Polsce (konta na Onecie mi działają), ale za to mój nowy smartfon kazał mi podać hasło do Googla przy okazji ściągania map i sam zaczął ściągać pocztę i robi to nadal. Chińscy koledzy mi powiedzieli, że często są blokowane tylko główne strony, strony logowania, itp. a jak wejdziesz od razu głębiej (np. do serwera dostajesz się po IP), to omijasz barierę.
A Picasa działa, pod warunkiem, że nie przekieruje cię automatycznie na Google+. Jak cię w Polsce przekieruje, to masz linka, jak wrócić do starej, ale tu ci blokuje stronę i nici. Więc trzeba od razu podawać magiczne „noredirect” w linku:  https://picasaweb.google.com/lh/myphotos?noredirect=1
Inne strony działają ciekawie, reklamy ładują się błyskawicznie – i to nie tylko reklamy lokalizowane, tzn. takie, że mimo że strona jest polska, to dostaję chińskie reklamy, ale najprawdziwsze reklamy po polsku reklamujące typowo polskie firmy mam od ręki. A reszta treści strony ładuje się powoli. Np. na kwejku wszystko się ładuje oprócz najważniejszego, czyli obrazków. Na obrazki nie udało mi się doczekać, zazwyczaj ledwie pół jednego obrazka się ładowało a potem wisiało długi czas. A kwejk to ważna strona – lepiej oglądać ich top 50 niż czytać portale informacyjne, bo na kwejku są same istotne wiadomości, np. o powodzi w Warszawie i protestach w Turcji, a nie ma głupot o 65-tej kłótni PO-PiS.
A np. gdy chciałem obejrzeć filmik na gazeta.pl, to 30-sekundowy filmik reklamowy (polski) załadował  i odegrał mi się bez problemu a potem właściwy filmik zawiesił się po 4 sekundach. Jak odświeżyłem stronę, to znów reklamówka zadziałała od strzała, a właściwy filmik ładował się w nieskończoność. Jak mi się to powtórzyło po raz trzeci, to się lekko wkurzyłem i zamknąłem stronę.

Proxy
Ale jest sposób, jak się dostać na zakazane strony. Można skorzystać z serwera proxy. Ja znalazłem w internecie, że ktoś polecał https://www.securitales.com – bo można tam przez 15 minut testować za darmo. Potem można wykupić za 16 dolarów amerykańskich dostęp na dwa miesiące. W sumie twierdzą, że po 30 dniach można zrezygnować z dowolnego powodu i oddadzą pieniądze, a że ja za miesiąc nie będę już potrzebował, bo wrócę do Polski, to mógłbym mieć to całkowicie za darmo. Ale nie będę odbierał pieniędzy, niech chłopaki mają, dobrą robotę robią.
Jak to działa? Bardzo prosto – wchodzisz na stronę, która składa się tylko z okienka na wpisanie adresu, a pod spodem jest ramka, w której jest wyświetlana strona, załadowana z ich proxy (że niby pochodzi z adresu  www.justthewayilikeit.info ). Podobnie wszystkie linki na stronie są podmieniane na prowadzące na ww. stronę. Ciekawe, że Chińczycy mogliby po prostu dodać tę stronę do listy blokowanych, ale tego nie robią. Ponoć blokują tylko darmowe proxy (najczęściej rosyjskie), a te płatne zostawiają wolno. W każdym bądź razie za jedyne 56 zł mam teraz dostęp do Facebooka, Youtube, Blogspota i innych zakazanych owoców. Korzystam z niej też do wchodzenia na kwejka – nie ma wtedy problemu z ładowaniem obrazków.
W sumie takie proxy też jest przydatne dla osób w Polsce, które np. mają blokowanego Facebooka z pracy :-)

Uliczki Szeroka i Wąska, czyli jak zamienić zabytek w turystyczną atrapę

Uliczki Szeroka i Wąska (宽巷子, 窄巷子, Kuanxiangzi and Zhaixiangzi [kłanśiandzy, dżajśiandzy]) to dwie uliczki w Chengdu, które powstały w XVII w. i bardzo długo były jednym z niewielu zabytków w Chengdu. Niestety w 2003 roku władze stwierdziły, że stare domy na pewno nikogo nie interesują, więc wysiedliły mieszkańców, odrestaurowały domy (a raczej wybudowały je na nowo "w stylu") i zapełniły knajpami i sklepami z pamiątkami. W sumie w Chengdu są takie trzy rejony, reklamowane jako zabytki, choć z zabytkami nie mają nic wspólnego. Co nie przeszkadza im być tłumnie obleganymi przez turystów, w sumie wiele innych rzeczy do oglądania w Chengdu nie ma. A i chińscy turyści ponoć są tacy, że jak im się napisze, że coś należy zobaczyć, to pójdą oglądać (i kupować).

Zabawa podobna do kręcenia bąków
Jakiś pan grał w to na ulicy, ale chyba nie dla pieniędzy, bo nie zbierał. Polega to na tym, że są takie drewniane stożki, które kręcą się niczym bąki na ostrym końcu. Napędza się je przy pomocy bata - najpierw zawija się końcówkę bata naokoło i gwałtownym szarpnięciem rozpoczyna kręcenie, a potem umiejętnie uderzając batem przy ostrzu kręcącego się bąka napędza się go bardziej. Koleżanka powiedziała mi, że jest to popularna zabawa wśród chińskich dzieci.
Pan sobie w pewnym momencie poszedł zostawiając kręcące się zabawki, więc dotychczas oglądający go turyści sami zaczęli się bawić. Ja też próbowałem napędzać kręcące się bąki, ale moje uderzenia batem nie zawsze były celne, co skończyło się tym, że wywróciłem jednego bąka, więc zostawiłem zabawę Chińczykom.

Pokaz i nauka ceremoniału herbaty

Jak wiadomo, Chiny i herbata to silne połączenie, szczególnie w temacie, jak wypić herbatę. Istnieje cały ceremoniał, jak przygotować herbatę, a następnie ją podać. Oprócz pokazu na którym pani wykonywała masę tajemniczych gestów z filiżanką, mieliśmy okazję też się pouczyć, jak nalać herbatę używając profesjonalnego czajniczka z bardzo długim dzióbkiem. Oprócz ceremoniału ważna jest też technika, bo dzióbek nie ma korka, więc w momencie jak pochylisz, to zaraz zaczyna płynąć woda, więc trzeba umiejętnie wycelować.
W sumie nie przyszliśmy tu dla herbaty, bardziej nas interesowała druga część.

Szybkie zmienianie masek w operze syczuańskiej.
W planach miałem pójście specjalnie na operę syczuańską, na całe przedstawienie, ale tutaj jakiś naganiacz nas nagonił na pokaz samego zmieniania masek za ułamek ceny opery, to się pozwoliliśmy nagonić. Zmienianie masek jest charakterystyczne dla lokalnej opery (ta opera to raczej taki kabaret), najlepsi aktorzy ponoć są w stanie zmienić maskę 16 razy w ciągu sekundy. Jak to robią? To ścisła tajemnica cechu. Miałem okazję to oglądać na żywo i nadal tego nie rozumiem. Pan podchodził do nas, pozwalał się nawet pogłaskać po masce, ja patrzyłem mu prosto w twarz, po czym nagle miał nową maskę. Zmiana musiała nastąpić w krócej niż 1/10 sekundy, bo tyle wynosi bezwładność ludzkiego oka. To co zaobserwowałem, to że on ma wszystkie maski jedna na drugiej i po prostu zdejmuje wierzchnią pokazując kolejną spod spodu. Maski są z materiału, więc w jakiś sposób są błyskawicznie zwijane i pewnie chowane pod kapeluszem i innymi wisiorkami okalającymi twarz przy pomocy jakiegoś sznurka czy sprężyny.
Nawet nakręciłem film, ale akurat przy tej zmianie (z maski zielonej na żółtą) machał wachlarzem:


Czyszczenie uszu
U nas za szczyt snobizmu uchodzą uliczni czyściciele butów, tutaj na ulicy można sobie wyczyścić uszy :-) Widzę właśnie wielkie zdziwienie na waszych twarzach. Nie martwcie się, ja też miałem niezłe zdziwko jak to zobaczyłem. Ale skoro jestem turystą, to trzeba wszystkiego spróbować, szczególnie że panowie wyglądali profesjonalnie - w kitlach, watę zmieniali między klientami a narzędzia spryskiwali czymś do odkażania.
Generalnie robią wiele rzeczy, z których zrozumiałem tylko sens wyciągania wosku z ucha. Oprócz tego np. czyściciel uderzał młoteczkiem w metalowy pręcik umieszczony w moim uchu. No i uczucie znane, jak się patyczek od czyszczenia uszu włoży głęboko do ucha - najpierw drapie z tyłu policzka, a jak jeszcze głębiej, to zaczyna drapać w gardle. Gość rusza pręcikiem, a ja zaczynam kaszleć :-)
No i nie odczułem żadnej poprawy słyszenia.



Ceny:
40 juanów - przedstawienie zawierające kurs ceremoniału herbaty i 5-minutowy pokaz zmiany masek (aktor zdjął z 10 masek w tym czasie)
30 juanów - czyszczenie uszu (wersja tańsza; było coś za 120 juanów, ale nie wiem, co się wtedy robi)

Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130619UliczkiSzerokaIWaska?noredirect=1

środa, 19 czerwca 2013

Jiuzhaigou - tam, gdzie robi się zdjęcia do plakatów i puzzli


Do Jiuzhaigou (九寨沟, czytaj: [dziołdżajgoł]), mimo że to tylko 400 km, autobus jedzie osiem godzin, i to tylko w dzień, więc weekend to za mało, aby tam wpaść. Gdzie się podziały te nocne autobusy z łóżkami, którymi jeździłem dwa lata temu? A plany na urlop mam w innym kierunku, więc weekend to jedyna szansa, aby tam pojechać. A chyba warto, bo choć ani Kamil ani Adam o tym nie mówili, ale koledzy z pracy z Chengdu twierdzą, że to jest sławniejsze od wszystkich Kangdingów i Litangów. Na szczęście jest jeszcze samolot. Wprawdzie troszkę drogawo, ale sporo mi z diet zostaje, więc to akurat będą dobrze wydane pieniądze. Tylko że kupowanie biletu to trudny temat, aż sobie muszę żółci upuścić i to opisać.
Bilet kupowałem dwa razy, pierwszy raz do Xi’an ([śijan]), który potem zwracałem z powodu choroby. Wchodzę na stronę Air China a ta każe mi wybrać, skąd jestem. Polski oczywiście nie ma, więc z głupia frant klikam „Szwecja, angielski” i wtopiłem. Ceny mam teraz w koronach i jestem przypisany do Szwecji na zawsze, nie pomaga zamykanie strony, przeglądarki, komputera. Jako informatyk potrafię skasować cookie, ale zwykły człowiek już tego nie zmieni. Na szczęście da się na chwilę zmienić kraj (do ponownego otwarcia, kiedy znów staniecie się Szwedami), więc teraz wybieram „Chiny, angielski”, bo i tak już ceny myślę w juanach. Przechodzę cały proces rezerwacji a na końcu zonk - da się zapłacić tylko chińskimi kartami kredytowymi.
Przenoszę się na Skyscanner, bo on reklamuje biura podróży, i wybieram najtańszy eLong. Wprawdzie to jakieś chińskie biuro, ale skoro ich Skyscanner reklamuje, to musi być bezpieczne. No i na pewno potrafią kupić chiński bilet. Wszystko idzie pięknie-ładnie do momentu, gdy jako rodzaj karty wybieram American Express. Nagle pole do podania imienia i nazwiska z karty z pojedynczego zamienia się na potrójne. I co ja mam począć, skoro na karcie mam tylko jedno imię (i jedno nazwisko)? Puste, spacja, kropka i inne kombinacje nie przechodzą. Muszą być trzy ciągi alfanumeryczne i koniec. A muszę zapłacić służbowym AmExem, bo za służbowe wydatki płacę prywatną kartą i mi się na niej już kończą limity. A jak będzie jakiś problem z płatnością, to będzie zabawa z dzwonieniem i słabą angielszczyzną po drugiej stronie, zresztą nie mam czasu na reklamacje, lot ma być za parę dni.
Porzucam eLonga i przenoszę się na kolejne biuro ze skyscannerowej listy - tripista.pl. Do tych zawsze będzie można zadzwonić i ich po polsku opieprzyć wyjaśnić wątpliwości w przyjaznym języku. Rezerwacja idzie nieźle do momentu, gdy nagle pojawia się dodatkowa opłata „25 zł niewiadomozaco” i nie da się jej usunąć. Niby mało, ale nie będę akceptował oszukiwania i wpychania się na początkowe miejsca w wyszukiwarkach nieprawdziwą ceną. I tak bilet u nich jest droższy o 50 zł niż na stronie linii, mało im?
Ale cały czas mnie męczyło, że strona Air China ma cały proces rezerwacji po angielsku. Coś mnie tknęło, wchodzę (oczywiście wita mnie szwedzka wersja), ale tym razem zamiast „Chiny, angielski” wybieram „Wielka Brytania, angielski” i tadam! Da się zapłacić cywilizowanymi kartami. Patrzcie i uczcie się dzieci, jak (pewnie w zamyśle genialny) pomysł architekta może napsuć krwi użytkownikom.
Bilet do Jiuzhaigou kupowałem w Sichuan Airlines, które mają stronę tylko po chińsku, więc byłem skazany na skyscannerowe biura. Tym razem postanowiłem spróbować w eLongu, podając także drugie imię (mam więcej czasu do wylotu, będzie czas na reklamacje) i bilet bardzo szybko stał się „potwierdzony”, tylko że długo był „niezapłacony”. Dopiero po czterech dniach ściągnęli pieniądze, widać ręcznie musieli zweryfikować kartę.

Przejdźmy do właściwych przygód. Piątek, prawie noc (wylot 22:15), siedzę już w samolocie, gdy ogłaszają opóźnienie, bo straciliśmy slot a tu się stoi w kolejce do startu, ruch jak na Heathrow. W końcu startujemy z godzinnym opóźnieniem, co na lot 50-minutowy jest niezłym rekordem - ponad 100%! W samolocie jestem jedynym białym, ale załoga twardo powtarza wszystkie komunikaty po angielsku – choć raz zauważyłem to po dłuższej chwili, bo stewardesa mówiła z tak silnym chińskim akcentem, że myślałem, że to dalszy ciąg komunikatu po chińsku :-) Lądujemy o północy, ale przewidująco zamówiłem w hostelu, w którym mam rezerwację, transport z lotniska. Wprawdzie sporo kosztuje, ale to nic dziwnego, bo lotnisko jest 80 km od parku narodowego – po prostu bliżej się nie dało wybudować, bo są zbyt wysokie góry naokoło. Tutaj był kawałek płaskowyżu, więc trochę go dosypano i jest lotnisko. A o tej porze autobusy już nie kursują, więc i tak zostaje tylko taksówka, zresztą musiałbym potem po nocy szukać hostelu, a tak to mnie zawiozą na miejsce.
Tak więc przyleciałem o północy, wychodzę do hali przylotów, a tu nikt na mnie nie czeka. Stojący z karteczkami po chińsku zbierają swoich ludzi i się rozchodzą i coraz mniej ludzi zostaje (to ostatni samolot dziś). Nagabują mnie już taksówkarze, dla nich to ostatnia szansa na zarobek dziś, dla mnie szansa na transport, ale na razie odmawiam, mam jeszcze jedno rozwiązanie – telefon do właścicielki hostelu. Odbiera lekko zaspanym głosem (w końcu jest po północy) i czuć zdziwienie w jej głosie, ale obiecuje, że zaraz załatwi transport i oddzwoni. Ciekawe, czy zapomnieli o mnie, czy umówiony gość był zbyt niecierpliwy opóźnieniem i sobie poszedł (albo znalazł innego klienta)? Tak sobie myślę, że jak ktoś po mnie dopiero wyjedzie z hostelu, to sobie poczekam z godzinę, to 80 km stąd. A tu za 15 minut oddzwania właścicielka hostelu i mówi, że zaraz się ktoś pojawi. I przylatuje jeden z tych taksówkarzy, co mnie nagabywali i pokazuje na swoim telefonie jej numer – widać po prostu obdzwaniała znajomych taksówkarzy, który z nich właśnie jest na lotnisku.


Ruszamy zatem, czeka nas półtorej godziny jazdy (bo jest sporo ograniczeń i ostrych zakrętów), w czasie których zjedziemy z 3500 m na 2400 m (lotnisko jest na płaskowyżu, wioska w dolinie między górami). We wsi okazuje się, że gość nie bardzo wie, gdzie jechać a i nie jest zbyt rozgarnięty – na każdym skrzyżowaniu dzwoni do właścicielki i pyta, a ona mu tłumaczy coraz bardziej zniecierpliwionym głosem (jest druga w nocy!). Droga we wsi jest podła, więc mam wrażenie, że mocno narzeka, czy ma rzeczywiście taką drogą jechać. W końcu za którymś razem po prostu trąbi klaksonem i z sąsiedniego domu wychodzi starsza kobieta – to tutaj. Wygląda, że mówiąca po angielsku właścicielka tu nie mieszka a starsza kobieta to jej matka – ale parę słów po angielsku umie – mniej więcej tyle, żeby się mnie zapytać, czy „park narodowy, 7 rano? tak? 6:30 śniadanie”. Pozostaje mi tylko iść spać, rano dogadamy się dokładniej. I tak dobrze, że coś po angielsku mówi, to już takie rejony, że ludzie się chwalą, że znają jakiś obcy język – czyli chiński :-) W końcu wkroczyłem do Tybetu. Wprawdzie na mapie to jeszcze daleko do administracyjnej granicy Tybetu, ale to tylko taki sprytny wybieg chińskich okupantów – po zajęciu Tybetu okroili go z terytorium, włączając część w granice chińskich prowincji – teraz mogą sinizować (odpowiednik germanizacji) do woli „bo przecież Syczuan to historycznie chiński region”.


Rano na śniadaniu spotykam innych turystów (jak przyjechałem wieczorem, to miałem wrażenie, że jestem sam) – jeden Chińczyk, jedna biała para i jedna para mieszana. Mi się wydawało, że ona jest Chinką, ale widać zmyliła mnie ciemniejsza karnacja i to, że mówiła po chińsku – wieczorem okazało się, że jest pół-Irlandką a pół-Lesothijką (czyli mulatką), a chłopak Irlandczykiem, ale wychowanym w Lesotho. Mieszkają w RPA a ona obecnie studiuje w Pekinie i stąd znajomość chińskiego. Mam czas rozejrzeć się też po hostelu – nie jest to hostel w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale po prostu dom. Zresztą tak jest reklamowany – że jest się daleko od centrum turystycznego pełnego pseudotybetańskich domów, tylko mieszka się w prawdziwej tybetańskiej wsi w rodzinnym domu właścicielki (jakby ktoś szukał – nazywa się Zhuo Ma, 卓玛, [dżło ma]). Wygląda, że w domu mieszka tylko matka właścicielki i jej wnuki – sama właścicielka z bratem kręcą restaurację przy parku narodowym i kontaktują się z turystami telefonicznie. Po śniadaniu wnuk wiezie nas do parku (15 minut samochodem – ale te transfery oferują za darmo), jedna para już wraca do Chengdu, druga (mieszana) para rusza też do parku, będziemy się parę razy spotykać.

Park jak zwykle w chińskim stylu: pierońsko drogi wstęp, wszędzie chodniczki z drewna i tłumy Chińczyków – mniej więcej jak na drodze do Morskiego Oka. Wzdłuż obu dolin kursują autobusy, dodatkowo płatne (kupuje się dzienny bilet i korzysta do woli). Teoretycznie nie trzeba kupować na nie biletu, ale wtedy trzeba by nielegalnie spać w parku (z tym akurat nie ma problemu, bo we wsi na skrzyżowaniu dolin górale oferują nocleg na lewo – mi dwa razy proponowali), bo doliny mają po 30 km długości. Ale i tak się okazuje, że bez autobusu się nie obędzie, bo mimo pory letniej parę chodników jest zamkniętych i nie da się przejść, można tylko przejechać autobusem. Choć z drugiej strony ani razu mi biletu nie sprawdzali, wikitravel też pisze, że można jeździć na krzywy ryj. Do tego widać, że Chińczycy zwiedzają tak, jak im się każe. Jak jest napisane, że najlepiej wjechać na górę a potem schodzić na dół, to wszyscy będą tak robili i autobusy też będą tak jeździły. Widziałem paru białych, którzy wysiedli wcześniej i postanowili podejść trochę pod górę – to potem im się autobusy nie chciały zatrzymać, jak chcieli jechać dalej. Za to autobusy jadące w dół się zatrzymywały chętnie, nawet przystanki po tej stronie jezdni były bardziej rozbudowane.

Generalnie opcje zwiedzania są dwie – wjeżdżasz na koniec jednej z dolin i albo zjeżdżasz w dół po odcinku i wysiadasz na przystankach robić zdjęcia, albo między niektórymi odcinkami możesz zejść (ale tylko niektórymi, te co dłuższe są zamknięte). Jak odcinek pieszy jest wyraźnie oznaczony i krótki (1-2 km) to będziesz szedł w tłumie turystów, podobny tłum będzie w okolicach przystanków. Jak odcinek jest dłuższy i do tego gorzej oznaczony (np. strzałka na środku do przystanku a strzałka na ścieżkę ukryta z boku), to nagle będziesz prawie sam. Ale i tak cicho nie będzie, bo cały czas słychać autobusy kursujące po drugiej stronie jeziora. Z drugą doliną jest jeszcze prościej, bo składa się tylko z dwóch jezior na samym końcu i zamkniętego szlaku – więc jedziesz autobusem, przechodzisz w tłumie od jeziora do jeziora i wracasz autobusem.


Za to widoczki wspaniałe, woda wściekle niebieska i bardzo przejrzysta. Mnie aż tak nie szokują, bo byłem już w Plitwickich Jeziorach i w Parku Narodowym Krka w Chorwacji, ale tu jest o tyle lepiej, że do tego dochodzą widoki na wysokie góry (4000+ m), na których jeszcze miejscami leży śnieg. Poszło by się tam.


Pod koniec dnia zahaczam o dwie wioski tybetańskie – obie mocno przerobione pod turystów, tzn. wszystkie domy od strony drogi są przerobione na sklepy z pamiątkami no i pięknie wykończone w ostrych kolorach. Ale ludzie tam nadal mieszkają, tylko że na tyłach. Można też załapać się na lewy nocleg. Za to koło młyna pani sprzedaje słynną tybetańską herbatę z masłem. Okazuje się całkiem dobra – nie czuć tłuszczu, jest trochę słodka, bo dodają jakiegoś proszku o rozpuszczalności mąki, więc mimo mieszania zostaje dużo grudek. Powoli zmierzam w kierunku wyjścia z parku, w końcu dzień się kończy. Z knajpy prowadzonej przez właścicieli hostelu zostaję przewieziony na nocleg, przy kolacji jeszcze chwilę gadam z Lesothijczykami po czym idę spać o dziewiątej – zmęczył mnie dzisiejszy dzień i poprzednia krótka noc.


Rano wstaję świtkiem koło południa (tzn. o dziewiątej). W planie mam wyprawę w nieznane. Na 18 mam umówiony transport na lotnisko (jeszcze nie wiem jaki, bo chcą mi wcisnąć po prostu taksówkę za 260 juanów, ale ja chciałbym taniej – ponoć czasem jeździ autobus za 45 juanów. Właściciel obiecuje coś załatwić, może po prostu dołączy mnie do kogoś i razem pojedziemy taksówką, to się cena rozłoży). Na wyprawę ruszam o 10, więc plan jest prosty – idę przed siebie 4 godziny, a potem wracam. Dziś jest czas poczuć się jak Tomek Wilmowski czy Livingstone, eksplorując białe plamy na mapie. Wprawdzie mapa nie jest biała, ale wiele informacji na niej nie ma, więcej widzę w terenie – mam przed sobą dolinę, po obu stronach są góry, które nikną w chmurach. Mapa wskazuje, że na końcu doliny jest szczyt o wysokości 4200 m. Ale raczej na niego nie dotrę startując o 10 z wysokości 2350 m. Wczoraj szedłem jak baran w stadzie za tłumem, strzałkami i chodnikiem, dziś wreszcie czuję się jak podróżnik – co chwilę muszę decydować, którą ścieżkę wybrać, aby dojść tam gdzie chcę, aby nie wejść w ślepą drogę prowadzącą do czyjegoś domu, aby nie wejść „w szkodę”. Na drodze pojawiają się przeszkody np. w postaci stada bydła pasącego się na ścieżce. Nigdy nie wiadomo, czy się nie zdenerwują i nie zaszarżują na ciebie, więc lepiej obejść je łąką naokoło. Krajowcy przyjaźnie nastawieni, uśmiechają się do mnie i wołają „hello” – widać wiedzą, że u Zhuo Ma nocują biali i czasem łażą po wsi.


Idę przez wieś chyba z godzinę, zatrzymując się co chwilę i robiąc zdjęcia domów, które już nie są tak cukierkowo kolorowe, jak w parku narodowym, ale nadal wyglądają tybetańsko. Nawet udaje mi się ani razu nie wejść w ślepą ścieżkę. Po godzinie docieram do szczytu wsi, teraz droga (a raczej już powoli ścieżka) jest prosta – jest jedna i prowadzi doliną równolegle do strumienia przecinając go od czasu do czasu. Ciekawe czy się zaraz nie skończy, choć na razie jest mocno wydeptana – być może przez bydło prowadzone na letnie pastwiska w górach (chyba że właśnie jestem nieświadomym uczestnikiem „Psa Baskervillów”). Oglądam się, czy nie dałoby się skręcić w bok, na szczyty, ale na razie trzeba by się przedzierać przez las. No to idę doliną, może odejdzie jakaś ścieżka albo zaczną się hale. Może będzie się dało przejść przez przełęcz do sąsiedniej doliny, którą wg mapy prowadzi droga, więc będzie można spokojnie wrócić?

Idę i idę, i tak coraz bardziej czuję się zawiedziony – bo co to za wyprawa odkrywcza, jeśli się nic nie odkryje, tylko po prostu po 4 godzinach zawróci? Nawet widoków nie ma, bo się idzie przez las. Kalkuluję sobie, że skoro idę pod górę, to mniej czasu będę potrzebował na powrót (no i nie będę już robił tylu zdjęć we wsi), więc postanawiam, że nawrót będzie po 4,5 godziny. Pod koniec pojawia się nadzieja – jest widoczek na górę przede mną, jakieś odkrycie jest. Małe, ale jest. Mimo że zostało ledwie 15 minut do nawrotu, wiedziony nosem odkrywcy postanawiam nie nawracać wcześniej, mimo że pozornie nie ma sensu iść dalej przez las. W końcu w lesie niedawno ktoś postawił bramę – czyli był powód – może jest jakieś pastwisko? Nagle w lesie widzę pasącego się konia, wychodzę zza zakrętu, pojawia się łąka, a na niej... ludzie!

Są równie zaskoczeni moim widokiem, jak ja ich. Ciemna karnacja, więc to Tybetańczycy a nie Chińczycy, ale nie wyglądają na miejscowych pasterzy – siedzą, jedzą, piją, piknik na całego, naokoło leżą siodła a dalej pasą się konie. Widać przyjechali na konna wycieczkę (ponoć to popularne tutaj, nawet w przewodniku to proponowali). Czyli to po drodze to były ślady koni a nie bydła, coś miałem przeczucie z tym „Psem Baskervillów”. Gestami zapraszają, żebym się przysiadł, częstują naleśnikiem ze szczypiorkiem i herbatą z masłem (identyczną, jak piłem w parku). Wprawdzie nie powinno się przyjmować jedzenia od obcych, ale ci nie mogli się spodziewać, że spotkają tu turystę, więc przecież by nie ciągli ze sobą zatrutych kanapek, a jak mnie zobaczyli, to mieli zbyt mało czasu, aby zdążyć coś dosypać. Zresztą wyglądają tak przyjaźnie, co chwila się podśmiewają (chyba ze mnie i z tego, jak jem i jak wyglądam). Po posiłku piknikowcy rozchodzą się ścinać drewno na ognisko maczetami (no maczety takie, że mogliby mi jednym ciosem odrąbać głowę), a ja podziwiam widoki. Jestem na wysokości 3200 m a 1000 m nade mną jest szczyt – wygląda, że dałoby się spokojnie na niego wyjść, bo są już tylko niskie krzaczki i łąki, zresztą ponad głową są jakieś flagi modlitewne, do których prowadzi ścieżka. Tylko trzeba by tu przyjść o 10 a nie o 15 :-)

Ja zawracam, schodzę na tyle szybko, że mam jeszcze czas się chwilę pokręcić po wsi. W hostelu z gospodarzami siedzi jakiś gość gadający po angielsku, który próbuje mi wcisnąć transport na lotnisko za 260 juanów, a na moje kręcenie nosem obniża cenę do 200 juanów. Ale jednocześnie dzwoni brat właścicielki i mi mówi, że mam załatwiony transport za 100 juanów. Coś kombinuje ten gość, ale z drugiej strony służy mi za tłumacza, więc jestem trochę w potrzasku. Ale chyba rozumie, że z jego biznesu nici i ja się nie ruszę i będę czekał na ten transport od brata, zresztą mam czas, bo samolot odlatuje dopiero o 23:45. Dobrze lecieć późno, człowiek się nie spieszy i może brać miejscowych na przeczekanie. Doczekuję przyjazdu załatwionego transportu za 100 juanów, myślałem, że po prostu będę jechał z innymi turystami, ale jadę sam - widać udało się załatwić prywatnego gościa za niższą cenę. Jedziemy sobie, a nagle gość zatrzymuje się na poboczu koło innego samochodu. Zaplanowali porwanie? Nie, tylko coś pyta, po czym zawraca!? Porwanie? Gestami pokazuje mi na nawiew na desce rozdzielczej. Że co? Za chwilę zakminił i pokazuje na wskaźnik poziomu paliwa – jest prawie na zerze. Uff, więc po prostu zapomniał zatankować i pytał gościa, czy nie ma benzyny w kanistrze. Tutaj to widać popularne, w końcu stacje benzynowe są rzadko. No to wracamy do wsi, dobrze, że mi się nie spieszy na lotnisko. Na stacji gość zaczyna łazić po innych kierowcach i coś pytać. Chyba po tym jak wracał kilkanaście kilometrów na stację, to przestało mu się opłacać ze mną jechać za 100 juanów i próbuje mnie opchnąć komuś innemu jadącemu na lotnisko. Ale nikogo nie znajduje, więc ze skrzywioną miną wsiada i jedziemy.

Tym razem jest jeszcze jasno, więc mam okazję pooglądać drogę, w szczególności okolice lotniska, wybudowanego na płaskowyżu. Z daleka wygląda jak wielka zapora wodna, bo trzeba było trochę podsypać, żeby się zmieścił pas startowy. Kierowca po wysadzeniu mnie od razu leci na przyloty – będzie próbował sobie odrobić biorąc jakiś turystów w drugą stronę, a ja czekam na otwarcie odprawy półtorej godziny (wolałem czekać na lotnisku niż przyjechać tu później, przewidując, że będą problemy), potem na sam lot, na szczęście tym razem o czasie. Planowo przed pierwszą lądujemy w Chengdu, jadę autobusem do centrum (autobus MPK z lotniska kursuje, póki lądują samoloty) a stamtąd muszę wziąć już taksówkę do hotelu, bo nic więcej już nie jeździ. Zresztą wiedzą o tym taksówkarze, więc przystanek końcowy autobusu jest nimi oblepiony. Z trzech gości mnie od razu wypytuje, gdzie chcę jechać, jeden mnie prowadzi. Ale prowadzi mnie do prywatnego samochodu, więc mu zawracam i mówiąc „taxi” wracam do pozostałych dwóch gości. Jeden ma taksówkę, więc do niego wsiadam i wskazuję od razu na licznik. Widząc jak odprawiłem gościa z autem, ten nawet nie próbuje targować się ze mną na jechanie na gębę, tylko grzecznie włącza licznik i tym sposobem nocny kurs kosztował mnie tylko 26 juanów. O drugiej w nocy poszedłem spać a rano do pracy.

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/2013061416Jiuzhaigou?noredirect=1

Ceny:
bilet lotniczy Chengdu-lotnisko Jiuzhaigou/Hualong-Chengdu – 1648 juanów
taksówka lotnisko-Zhuo Ma Homestay – 300 juanów (260 w dzień)
wstęp do Parku Narodowego Jiuzhaigou – 220 juanów
bilet na autobus w parku – 90 juanów
nocleg w Zhuo Ma Homestay – 150 juanów za noc
prywatnie załatwiony transport Zhuo Ma Homestay-lotnisko – 100 juanów
autobus MPK lotnisko-centrum – 10 juanów
taksówka „na licznik” centrum-hotel – 26 juanów

Trasa drugiego dnia:
Plik z trasą zapisaną przez GPS: http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-16_1012_Jiuzhaigou__20130616_1012.kml

czwartek, 13 czerwca 2013

Festiwal Smoczych Łodzi

Festiwal Smoczych Łodzi to święto w Chinach, więc jest wtedy wolne w pracy. W tym roku przypadło w środę, do tego mieliśmy wolne od poniedziałku (w zamian pracując w sobotę i niedzielę). Jednak samo święto nie jest specjalnie obchodzone w Chengdu, w szczególności nie ma na rzece wyścigu smoczych łodzi. Ale przypomniałem sobie, że jak dwa lata temu byłem w Malezji, to jeżdżąc skuterkiem po wyspie trafiłem na taki wyścig, tylko że nie wiedziałem, z jakiej był okazji. To teraz już wiem (http://malezja.blogspot.com/2011/06/ta-ostatnia-niedziela.html).

Konkurs klejenia zongzi
Świętowanie w biurze zaczęło się od tego, że w piątek rano zastaliśmy całe biuro obwieszone ozdobami niczym w Polsce na Boże Narodzenie. Następnie dowiedziałem się, że po obiedzie odbędzie się konkurs klejenia zongzi. Nie wiedząc co to, jak to i w jaki sposób, zgłosiłem się :-) A co, chodzi o to, żeby poznać kulturę a niekoniecznie wygrać. Zresztą byłby wstyd dla miejscowych, jakby białas ich pokonał :-)

Zaczyna się od tego, że na obiad jest zongzi i jakieś jajko - podobno specjalności jedzone tylko z okazji Festiwalu Smoczych Łodzi. Jajko jest zapakowane w folię już ugotowane i przyprawione - głównie czuć nadmiar soli. Obrzydlistwo. Zongzi to ryż z dodatkami zawinięty w liść - też niedobre, ryż jakiś taki klejący. Widać masowa robota z okazji święta kończy się gorszą jakością - to jak u nas z pączkami na Tłusty Czwartek. Potem koleżanka ugotowała mi sklejone przeze mnie zongzi i smakowały dużo lepiej.

Po obiedzie czas na część właściwą. Najpierw rudna próbna, z pokazem jak się toto klei. Bierze się dwa liście, robi od dołu rożek, który napełnia się ryżem z dodatkami (w misce czeka już wymieszany), potem składa się górną część liścia lekko spłaszczając rożek, tak że ostatecznie dostajemy gruby trójkąt, a następnie pozostałą część liścia składa jeszcze parę razy, podwajając ścianki. Na końcu wiąże się wszystko sznureczkiem i jest gotowe do gotowania.

Najpierw są dwie serie na czas - trzeba ukleić jak najwięcej w limicie czasu. Może miałbym szanse, ale nie wiedząc co się będzie działo pozwoliłem się zgłosić koleżance, a ona zapisała mnie do kolejnej serii. Kolejna seria to był konkurs piękności. Tym razem w ciągu trzech minut trzeba było skleić jedno zongzi, ale za to porządnie. Potem wystartowałem jeszcze raz, bo były wolne miejsca w jeszcze jednym konkursie piękności, ale i tak dostałem tylko dwie nagrody pocieszenia (wszyscy dostawali). W sumie najładniejsze było to z rundy próbnej.

Muzeum Jinsha
Pierwotnie na trzydniowy weekend miałem jechać do Xi'an, ale że dostałem antybiotyk, to zostałem w łóżku kurować się. Pierwsze dwa dni i tak w sumie przespałem i przeleżałem, bo nie miałem na nic ochoty, ale trzeciego dnia odżyłem i postanowiłem się gdzieś ruszyć. Jako że w Chengdu nie były przewidziane jakiekolwiek obchody święta (święto jest ogólnokrajowe a akurat Syczuan nie przykłada do niego żadnej wagi), więc postanowiłem się udać do muzeum Jinsha, którego nie zdołałem obejrzeć w pierwszy weekend, a teraz mam 10 minut pieszo od hotelu. Muzeum nowiutkie, bo samo miejsce odkopano ledwie 12 lat temu.

Samo muzeum to cudo, jeśli chodzi o architekturę, projekt ekspozycji i projekt ogrodu. Po prostu idealnie piękne i dopracowane w szczegółach i do tego zadbane. Polscy architekci - uczyć się! Po otaczającym ogrodzie aż przyjemnie spacerować, co zresztą wielu Chińczyków robi, niektórzy nawet urządzają sobie majówkę z hamakami, mimo że aby wejść do ogrodu, trzeba zapłacić za bilet do muzeum. Ogród to nie tylko rośliny, ale też mini-zoo, las drzew hebanowych, czy po prostu ogródek z kamyczkami jadeitowymi. W ogrodzie są dwa budynki - jedna hala nad terenem wykopalisk, drugi zawierający muzeum. Oba świetne. W środku wystawa zaprojektowana wspaniale - największe wrażenie zrobiła na mnie ogromna ciemna sala, w której stała dokładnie jedna, 5-centymetrowa figurka. Choćbym nie wiem jak chciał, nie byłbym w stanie nie poczuć każdym nerwem ciała, że ta figurka jest bardzo ważna. No i ta przyjemność z przeciągnięcia ręką po ścianie, którą stanowiła wisząca firanka zrobiona niczym kolczuga. Co chwila ktoś ją trącał, wydobywając przejmujący szum.

Natomiast sama treść wystawy - no cóż można pokazać o kulturze sprzed trzech tysięcy lat. Trochę naczyń glinianych, ozdób ze złota, jakąś rekonstrukcję domu. Zainteresowanie wzbudzają u mnie tylko cudeńka z jadeitu - miejscowi posiedli sztukę jego obróbki. Tak przy okazji - jadeit czy jadelit? Wikipedia zdecydowanie jest za tym pierwszym, ale ja dotychczas byłem przekonany, że to drugie. Zresztą Google zwraca prawie tyle samo wyników na obydwa, druga nazwa ma się całkiem dobrze na stronach o kamieniach ozdobnych. Ktoś wie?
Druga ciekawostka - w okolicy żyły słonie! Ale już nie żyją, widać zostały wszystkie zjedzone i przeżyły tylko bardziej na południu, w Indiach, Malajach i na Sumatrze.

A na końcu postanawiam zajrzeć do kina 4D (dodatkowo płatne), w którym ma być film przybliżający życie w tamtych czasach. Spodziewam się jakiś scenek odgrywanych przez aktorów przebranych za ludzi z epoki (tak jak u nas pod Rynkiem) a tymczasem jest to animacja na żenującym poziomie. W zamierzeniu biegnące zwierzę w rzeczywistości przemieszcza się bliżej niezdefiniowanym nienaturalnym lotem, gorzej niż szczury z filmu na zaliczenie, który zrobiliśmy z kolegami na czwartym roku studiów. Przedmiot upada niczym w płynie, lecąc ku ziemi ze stałą, niewielką prędkością, itd. Do tego żenujące efekty 4D. Pierwszy raz jestem w takim kinie, ale naprawdę nie widzę nic ciekawego w tym, że 3 razy opryskano mnie wodą (niby jakieś zwierze biegło (lecąc) przez wodę), parę razy fotele podskoczyły w górę i w dół i dwa razy dmuchano nam w twarz, że niby wiatr wieje.

Ceny:
80 juanów - bilet wstępu do muzeum Jinsha
20 juanów - dodatkowy bilet na film 4D w muzeum

Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130607DragonBoatFestivalWBiurze?noredirect=1
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130612MuzeumJinsha?noredirect=1