wtorek, 28 maja 2013

Okrążenie rozgrzewające, czyli rozpoznanie bojem najbliższej okolicy



W Pekinie pomyliłem samoloty i przez przypadek wsiadłem do lecącego do Korei Północnej...

Żarcik. Ale wrażenie takie samo, jak przy oglądaniu zdjęć z Korei Północnej, publikowanych w Gazecie Wyborczej. Po przylocie po południu w sobotę wyszedłem na miasto i pierwsze co zobaczyłem, to szerokie, wielopasmowe ulice otoczone wieżowcami, a między nimi tylko od czasu do czasu przejedzie samochód. Częściej widać skuter. Jak widać nie jest to oznaką budowania na pokaz – żaden zagraniczny dziennikarz nigdy nie trafi do Pixian (miasta satelickiego Chengdu), w którym mieszkam.

Po prostu Chińczycy budują z rozmachem – cały kraj jest w budowie, gdzie nie jedziesz tam widać na horyzoncie dźwigi i bryły budynków pokryte zieloną siatką. Faktem jest, że wiele z tych budynków stoi pustych, wieczorem światła świecą się w może co dziesiątym oknie. Ale biura czy zakłady też dopiero są w budowie. W Pixian jest wielka strefa przemysłowa pełna fabryk i biur (w jednym z nich pracuję), gdzieś ci wszyscy pracownicy muszą mieszkać. A bloki wszystkie są nowe – na zdjęciach z Google Maps tych bloków jeszcze nie ma. Niby od kilku lat zachodni ekonomiści wieszczą bańkę spekulacyjną na rynku nieruchomości w Chinach, ale Chińczykom to nie przeszkadza. Jak dziś włączyłem telewizję, to akurat trafiłem na CNN na program o chińskim rynku nieruchomości, i, jak widać, Chińczycy nadal je kupują. Wielu kupuje mieszkania jako inwestycję (mimo że będą stać puste), bo i tak jest to jedna z lepszych lokat kapitału w Chinach. Jakoś tutejsi nowobogaccy milionerzy nie chcą trzymać gotówki w banku a za granicą nie wolno im inwestować.

Potem przespacerowałem się po okolicy sprawdzając, gdzie są sklepy i robiąc zakupy, gdzie są bankomaty, gdzie są knajpy. Przy okazji znalazłem fryzjera i pralnię. Kupiłem także żel po goleniu w aptece. Wprawdzie pani nie umiała ni w ząb po angielsku, ale użyłem mojej nowej zabawki i wpisałem hasło do tłumacza zainstalowanego na smartfonie i pokazałem pani przetłumaczone chińskie znaczki :-) Pani podała mi coś, co w kupie chińskich znaczków miało tylko dwa słowa po angielsku: „FOR MEN”, ale że istnieją tylko dwa produkty tylko dla mężczyzn – pianki do golenia i żele/płyny po goleniu a wygląd zawartości wskazywał zdecydowanie na to drugie, więc wziąłem. Nałożyłem już kilka razy na twarz i mi jeszcze nie spuchła, więc  widać dobrze kupiłem :-)
Tak przy okazji jest to dobry przykład, że Chińczycy umieszczają angielskie napisy na produktach, żeby wyglądały bardziej ekskluzywnie i światowo, bo przecież gdyby umieszczali ten napis w celach rzeczywistej sprzedaży obcokrajowcom albo eksportu, to by w pierwszej kolejności przetłumaczyli, co to jest :-)

Ruch drogowy z punktu widzenia pieszego jest mało bezpieczny – tzn. pieszy musi uciekać z drogi nawet jak ma zielone, bo skręcające samochody na niego trąbią. Wprawdzie słyszałem, że w Chinach każdy wypadek z pieszym z definicji jest z winy samochodu, ale jak widać zawsze warto postraszyć pieszego.  Dlatego tak mnie rozbawiło, jak zobaczyłem zepsuty sygnalizator, na którym się świeciło naraz czerwone i zielone dla pieszych: „możesz iść, ale w sumie to lepiej nie idź, bo cię zaraz coś rozjedzie”.

Co robi Polak wieczorem? Ogląda telewizję. Co robi Chińczyk? Idzie się przejść. W sumie jak na początku wyjrzałem przez okno hotelowe, to się wystraszyłem, że jestem na kompletnym końcu świata, otoczony tylko przez biurowce i place budów. Nadzieję na cywilizację przywrócił mi widok spacerujących Chińczyków, niektórych z psami  - przez co nie wyglądali na gości hotelowych ani pracowników spieszących się do domów. I rzeczywiście, jak poszedłem w kierunku, z którego szli, to w kolejnym kwartale ulic natrafiłem na domy mieszkalne, sklepy i knajpy. A wieczorem ulice pełne Chińczyków, i to nie spacerujących wolno, ale idących energicznym marszem. Widać że to ćwiczenia fizyczne, dać im kijki i by wyglądali na uprawiających Nordic Walking. Widać bez kijków to Eastern Walking.

A potem zapragnąłem coś zjeść. Postanowiłem zastosować stary patent, to znaczy wejść do knajpy, pokazać zdjęcie jednego z dań wywieszone na ścianie i mieć nadzieję, że się domyślą, że chcę je zjeść. Tylko że zrobiłem błąd, bo wszedłem do restauracji trochę podobnej do tapas – na środku każdego stołu jest kuchenka, na której stoi garnek z wodą, kupujesz kilka porcji, wrzucasz do wrzątku po czym wybierasz sobie. Zazwyczaj się chodzi tam w kilka osób, no bo jedna osoba to by miała tylko jedno czy dwa różne dania, a tak to kosztuje się każdego po trochu. Ale obsługa zaraz znalazła parę, która niby coś umiała po angielsku i zaprosiła mnie do swojego stolika. Wprawdzie znajomość angielskiego tej dwójki sprowadziła sie do pytania „How old are you?” i „Potatoes? Rice?”, ale mojej odpowiedzi na to pierwsze („θerty”) nie mogli zrozumieć, dopiero jak powiedziałem „serty” to pojawił się błysk zrozumienia w ich oczach. Ale zaraz znalazła się jeszcze jedna para chętna do pomocy, chłopak znał już bardziej skomplikowane słowa „fish? pig? no chicken here” (choć ten „pig” to zrozumiałem dopiero jak napisał, bo mówił coś w stylu „byk” a poza tym ja się spodziewałem usłyszeć co najwyżej „pork” ;-) ). No i jeszcze wzięli mnie do swojego stolika i pokazali co mają, i zapytali, które chcę. A cały czas gapili się na mnie wszyscy z innych stolików, a cała obsługa stała naokoło.
Jak mi już zamówili, wrzucili do kociołka i zacząłem jeść, to rozgadała się jego dziewczyna, która już całkiem skomplikowane rzeczy potrafiła powiedzieć (a innym tłumaczyła moje odpowiedzi). Jak powiedziała, uczyła się angielskiego w college i że zagaduje mnie, bo rzadko ma okazję poćwiczyć. Zaczęła mnie wypytywać, co tu robię, gdzie śpię, dlaczego przyszedłem do tej restauracji (a nie hotelowej) a potem zapytała mnie, czy mam dziewczynę, a jak powiedziałem, że nie, to zapytała czy chciałbym mieć chińską dziewczynę :-) Chyba nie miała na myśli siebie, bo jej chłopak stał i słuchał cały czas, może chce mnie wyswatać :-)
Potem chłopak pochwalił się, jakiego zna sławnego Polaka („Lełandołski”), na co w odpowiedzi próbowałem ich nauczyć, jak się wymawia „Piszczek” i „Błaszczykowski” :-) , po czym zaprosili mnie do siebie na oglądanie finału Ligi Mistrzów. Ale to o wpół do trzeciej w nocy tutaj, więc wytłumaczyłem im, że ciężko mi w nocy gdzieś jechać a potem wracać. Za to umówiliśmy się na poniedziałek, że spotkamy się w tym samym miejscu, ale tym razem zaproszą mnie do innej, lepszej restauracji. Zastanawiałem się, czy są tak chętni się spotkać, bo chcą przyprowadzić jakąś koleżankę do swatania, czy przyniosą chloroform aby zabrać mi pieniądze, a mnie sprzedać na organy.
Ale jak na razie chyba im na moich organach nie zależy, bo w poniedziałek odwołali spotkanie SMS-em, że „nie mają czasu”.
I na koniec nie chcieli przyjąć zapłaty, a ja nawet nie wiedziałem, ile dokładnie mnie obiad kosztował, bo menu (całe po chińsku), widziałem tylko przez chwilę a i przecież wymienialiśmy się daniami. Wyglądali na tak zachwyconych, że biały się nie wywyższa, tylko przyszedł zjeść z nimi, że mi ufundowali.

Ceny:
45 juanów - żel po goleniu
50 juanów - zakupy spożywcze w sklepie (3 banany, pudełko ciastek, dwie butelki 0,7 jakiegoś chińskiego napoju, 1,5 litra coca-coli)
20-40 juanów –tyle około by mnie kosztowało, gdybym zapłacił za trzy „tapas” + napój w puszce w knajpie
1 juan to 53 grosze, najprościej po prostu dzielić cenę na pół. Co ciekawe dwa lata temu, jak byłem w Chinach, to juan kosztował 45 groszy, więc całkiem nieźle im się waluta umacnia, co świadczy dobrze o stanie ich gospodarki.

Wszystkie zdjęcia:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz