W Pekinie
pomyliłem samoloty i przez przypadek wsiadłem do lecącego do Korei Północnej...
Żarcik. Ale
wrażenie takie samo, jak przy oglądaniu zdjęć z Korei Północnej, publikowanych w
Gazecie Wyborczej. Po przylocie po południu w sobotę wyszedłem na miasto i
pierwsze co zobaczyłem, to szerokie, wielopasmowe ulice otoczone wieżowcami, a
między nimi tylko od czasu do czasu przejedzie samochód. Częściej widać skuter.
Jak widać nie jest to oznaką budowania na pokaz – żaden zagraniczny dziennikarz
nigdy nie trafi do Pixian (miasta satelickiego Chengdu), w którym mieszkam.
Po prostu
Chińczycy budują z rozmachem – cały kraj jest w budowie, gdzie nie jedziesz tam
widać na horyzoncie dźwigi i bryły budynków pokryte zieloną siatką. Faktem
jest, że wiele z tych budynków stoi pustych, wieczorem światła świecą się w
może co dziesiątym oknie. Ale biura czy zakłady też dopiero są w budowie. W
Pixian jest wielka strefa przemysłowa pełna fabryk i biur (w jednym z nich
pracuję), gdzieś ci wszyscy pracownicy muszą mieszkać. A bloki wszystkie są
nowe – na zdjęciach z Google Maps tych bloków jeszcze nie ma. Niby od kilku lat
zachodni ekonomiści wieszczą bańkę spekulacyjną na rynku nieruchomości w Chinach,
ale Chińczykom to nie przeszkadza. Jak dziś włączyłem telewizję, to akurat
trafiłem na CNN na program o chińskim rynku nieruchomości, i, jak widać,
Chińczycy nadal je kupują. Wielu kupuje mieszkania jako inwestycję (mimo że
będą stać puste), bo i tak jest to jedna z lepszych lokat kapitału w Chinach.
Jakoś tutejsi nowobogaccy milionerzy nie chcą trzymać gotówki w banku a za
granicą nie wolno im inwestować.
Potem
przespacerowałem się po okolicy sprawdzając, gdzie są sklepy i robiąc zakupy,
gdzie są bankomaty, gdzie są knajpy. Przy okazji znalazłem fryzjera i pralnię.
Kupiłem także żel po goleniu w aptece. Wprawdzie pani nie umiała ni w ząb po
angielsku, ale użyłem mojej nowej zabawki i wpisałem hasło do tłumacza
zainstalowanego na smartfonie i pokazałem pani przetłumaczone chińskie znaczki
:-) Pani podała mi coś, co w kupie chińskich znaczków miało tylko dwa słowa po
angielsku: „FOR MEN”, ale że istnieją tylko dwa produkty tylko dla mężczyzn –
pianki do golenia i żele/płyny po goleniu a wygląd zawartości wskazywał
zdecydowanie na to drugie, więc wziąłem. Nałożyłem już kilka razy na twarz i mi
jeszcze nie spuchła, więc widać dobrze
kupiłem :-)
Tak przy okazji jest to dobry przykład, że Chińczycy umieszczają angielskie napisy na produktach, żeby wyglądały bardziej ekskluzywnie i światowo, bo przecież gdyby umieszczali ten napis w celach rzeczywistej sprzedaży obcokrajowcom albo eksportu, to by w pierwszej kolejności przetłumaczyli, co to jest :-)
Tak przy okazji jest to dobry przykład, że Chińczycy umieszczają angielskie napisy na produktach, żeby wyglądały bardziej ekskluzywnie i światowo, bo przecież gdyby umieszczali ten napis w celach rzeczywistej sprzedaży obcokrajowcom albo eksportu, to by w pierwszej kolejności przetłumaczyli, co to jest :-)
Ruch drogowy z
punktu widzenia pieszego jest mało bezpieczny – tzn. pieszy musi uciekać z
drogi nawet jak ma zielone, bo skręcające samochody na niego trąbią. Wprawdzie
słyszałem, że w Chinach każdy wypadek z pieszym z definicji jest z winy
samochodu, ale jak widać zawsze warto postraszyć pieszego. Dlatego tak mnie rozbawiło, jak zobaczyłem
zepsuty sygnalizator, na którym się świeciło naraz czerwone i zielone dla
pieszych: „możesz iść, ale w sumie to lepiej nie idź, bo cię zaraz coś
rozjedzie”.
Co robi Polak
wieczorem? Ogląda telewizję. Co robi Chińczyk? Idzie się przejść. W sumie jak
na początku wyjrzałem przez okno hotelowe, to się wystraszyłem, że jestem na
kompletnym końcu świata, otoczony tylko przez biurowce i place budów. Nadzieję
na cywilizację przywrócił mi widok spacerujących Chińczyków, niektórych z
psami - przez co nie wyglądali na gości
hotelowych ani pracowników spieszących się do domów. I rzeczywiście, jak
poszedłem w kierunku, z którego szli, to w kolejnym kwartale ulic natrafiłem na
domy mieszkalne, sklepy i knajpy. A wieczorem ulice pełne Chińczyków, i to nie
spacerujących wolno, ale idących energicznym marszem. Widać że to ćwiczenia
fizyczne, dać im kijki i by wyglądali na uprawiających Nordic Walking. Widać
bez kijków to Eastern Walking.
A potem
zapragnąłem coś zjeść. Postanowiłem zastosować stary patent, to znaczy wejść do
knajpy, pokazać zdjęcie jednego z dań wywieszone na ścianie i mieć nadzieję, że
się domyślą, że chcę je zjeść. Tylko że zrobiłem błąd, bo wszedłem do
restauracji trochę podobnej do tapas – na środku każdego stołu jest kuchenka,
na której stoi garnek z wodą, kupujesz kilka porcji, wrzucasz do wrzątku po
czym wybierasz sobie. Zazwyczaj się chodzi tam w kilka osób, no bo jedna osoba
to by miała tylko jedno czy dwa różne dania, a tak to kosztuje się każdego po
trochu. Ale obsługa zaraz znalazła parę, która niby coś umiała po angielsku i
zaprosiła mnie do swojego stolika. Wprawdzie znajomość angielskiego tej dwójki
sprowadziła sie do pytania „How old are you?” i „Potatoes? Rice?”, ale mojej
odpowiedzi na to pierwsze („θerty”) nie mogli zrozumieć, dopiero jak
powiedziałem „serty” to pojawił się błysk zrozumienia w ich oczach. Ale zaraz
znalazła się jeszcze jedna para chętna do pomocy, chłopak znał już bardziej
skomplikowane słowa „fish? pig? no chicken here” (choć ten „pig” to zrozumiałem
dopiero jak napisał, bo mówił coś w stylu „byk” a poza tym ja się spodziewałem
usłyszeć co najwyżej „pork” ;-) ). No i jeszcze wzięli mnie do swojego stolika
i pokazali co mają, i zapytali, które chcę. A cały czas gapili się na mnie
wszyscy z innych stolików, a cała obsługa stała naokoło.
Jak mi już
zamówili, wrzucili do kociołka i zacząłem jeść, to rozgadała się jego
dziewczyna, która już całkiem skomplikowane rzeczy potrafiła powiedzieć (a
innym tłumaczyła moje odpowiedzi). Jak powiedziała, uczyła się angielskiego w
college i że zagaduje mnie, bo rzadko ma okazję poćwiczyć. Zaczęła mnie
wypytywać, co tu robię, gdzie śpię, dlaczego przyszedłem do tej restauracji (a
nie hotelowej) a potem zapytała mnie, czy mam dziewczynę, a jak powiedziałem,
że nie, to zapytała czy chciałbym mieć chińską dziewczynę :-) Chyba nie miała
na myśli siebie, bo jej chłopak stał i słuchał cały czas, może chce mnie wyswatać
:-)
Potem chłopak
pochwalił się, jakiego zna sławnego Polaka („Lełandołski”), na co w odpowiedzi
próbowałem ich nauczyć, jak się wymawia „Piszczek” i „Błaszczykowski” :-) , po
czym zaprosili mnie do siebie na oglądanie finału Ligi Mistrzów. Ale to o wpół
do trzeciej w nocy tutaj, więc wytłumaczyłem im, że ciężko mi w nocy gdzieś
jechać a potem wracać. Za to umówiliśmy się na poniedziałek, że spotkamy się w
tym samym miejscu, ale tym razem zaproszą mnie do innej, lepszej restauracji.
Zastanawiałem się, czy są tak chętni się spotkać, bo chcą przyprowadzić jakąś
koleżankę do swatania, czy przyniosą chloroform aby zabrać mi pieniądze, a mnie
sprzedać na organy.
Ale jak na razie
chyba im na moich organach nie zależy, bo w poniedziałek odwołali spotkanie
SMS-em, że „nie mają czasu”.
I na koniec nie
chcieli przyjąć zapłaty, a ja nawet nie wiedziałem, ile dokładnie mnie obiad
kosztował, bo menu (całe po chińsku), widziałem tylko przez chwilę a i przecież
wymienialiśmy się daniami. Wyglądali na tak zachwyconych, że biały się nie
wywyższa, tylko przyszedł zjeść z nimi, że mi ufundowali.
Ceny:
45 juanów - żel po goleniu
50 juanów - zakupy spożywcze w sklepie (3 banany, pudełko ciastek, dwie butelki 0,7 jakiegoś chińskiego napoju, 1,5 litra coca-coli)
20-40 juanów –tyle około by mnie kosztowało, gdybym zapłacił za
trzy „tapas” + napój w puszce w knajpie
1 juan to 53
grosze, najprościej po prostu dzielić cenę na pół. Co ciekawe dwa lata temu,
jak byłem w Chinach, to juan kosztował 45 groszy, więc całkiem nieźle im się
waluta umacnia, co świadczy dobrze o stanie ich gospodarki.
Wszystkie zdjęcia:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz