Najwyższy wierzchołek ma 3099 m, ale główny ze świątyniami ma 3077 m.
Jadąc tu myślałem, że zaznam spokoju i kontaktu z naturą. W sumie były
oba, ale jak to w Chinach, wszystko musiało być inaczej, niż się
człowiek spodziewał. Zaczynając od tego, że plan dojazdu zakładał dojazd
autobusem do miasta Emei a potem przejazd busikiem do wsi Baoguo. No to
myślałem, że to mniej więcej skaluje się tak, że Emei==Zakopane, a
Baoguo==Kościelisko (no bo w końcu ma być wioska). Nie doceniłem, co pod
pojęciem wioski mogą rozumieć Chińczycy :-) Miasto Emei to tak z pół
Krakowa z wieżowcami, a wieś Baoguo wielkością odpowiada Zakopanemu…
Busiarz
podwiózł mnie też pod sam hostel w Baoguo, licząc na prowizję od
klienta, ale recepcjonistka zapytawszy się mnie, czy miałem wcześniej
rezerwację (miałem, przez internet), coś mu tam odpowiedziała, co
brzmiało mniej więcej „nie dostaniesz prowizji, bo gość już miał
zrobioną wcześniej rezerwację i żadna twoja zasługa, że go przywiozłeś”.Tak więc podsumowując - po pracy złapałem autobus z Chengdu do Emei (ponad 2 godziny), potem busa do Baoguo i dojechałem do hostelu koło 21. Mocno zmęczony poszedłem od razu spać, wprawdzie widziałem paru białych gadających przy stole, ale stwierdziłem, że pogadam z nimi rano. A tu niespodzianka, bo rano wszyscy spali. W góry idą, a śpią o 7 rano? No chyba, że właśnie wrócili i odpoczywają.
Z Emei do Baoguo można dojechać też miejskim autobusem (2 juany), ale o 20:30 nie byłem pewny, czy jeszcze kursuje (oni tu tak zazwyczaj wcześnie kończą), a 10 zł na busa to nie jakaś wielka tragedia. Tragedia by była, jakbym się dał namówić na taksówkę i to bez licznika.
Rano wstaję, idę na dworzec parkowy, gdzie kupuje się bilety do parku i na parkowe autobusy, wsiadam do autobusu, który podwiezie mnie pod dolną stację kolejki Wannian. Można podjechać od razu na 2500 m (szczyt ma 3077 m), ale to niesportowo :-) W planie mam wyjście z około 700 m, a więc od podnóża, i powrót tamże następnego dnia (inną drogą). Kolejkę na Wannian omijam i ruszam szlakiem. Ale cóż to za szlak!
Od podnóża do szczytu prowadzą kamienne schody. Cały czas. Bez przerwy. Człowiek nie dotyka ziemi. Tłumy niedzielnych turystów, z reklamówkami! Co 200 metrów stoisko z jedzeniem i piciem, nawet w środku lasu. Można sobie kupić bambusowy kijek do podpierania, który początkowo uznaję za poniżej mojej godności, ale jak widzę ostrzeżenie o małpach, to kupuję dla obrony (jestem już wyżej, więc jest inflacja – trzy juany zamiast dwóch). A potem w sumie się na nim podpieram, bo jednak wejść 2300 metrów po schodach to nie przelewki. Podobno od zburzenia Poltegora brakuje miejsca do rozgrywania Mistrzostw w Biegach po Schodach – to ja mam kandydata. Jeszcze da się im po 30 puszek coca-coli, żeby zaopatrzyli stoiska na trasie.
Co chwilę stoją ubrani w zielone kubraczki przewodnicy, którzy za słoną opłatą cię poprowadzą (jakbyś się mógł zgubić na pojedynczych schodach), a za jeszcze słońszą poniosą w lektyce. O tempora, o mores! Mam wrażenie jakbym oglądał czarno-białe fotografie z Muzeum Tatrzańskiego, przedstawiające turystów w Tatrach sprzed stu laty – właśnie w lektykach.
Przy świątyni tłum, bo tam właśnie dociera kolejka, na szczęście mało kto rusza dalej, choć to nie oznacza ciszy – gdy wydawało mi się, że jest nadzieja, bo w zasięgu wzroku byłem tylko ja i 4-osobowa rodzina, ojciec zaczął śpiewać! Ileż to lat temu mówiło się u nas „idź sobie pośpiewać do lasu”?
Na szczęście im wyżej, tym lepiej, jeśli ktoś już tu jest, to znaczy, że planuje dojść pieszo na szczyt. Co paręset metrów podejścia świątynia, w której pielgrzymi mogą się pomodlić i przespać. Nawet stoiska z piciem i jedzeniem są już rzadsze – po kilka między świątyniami. Zaczynają się pojawiać dzikie zwierzęta (głównie robaki), rozpościerają się widoki, w dali majaczą pierwsze pasma Wyżyny Tybetańskiej.
Chińczycy są dużo bardziej bezpośredni, jeśli chodzi o związki. Oczywiście wzbudzam zainteresowanie jako biały, ale bez przesady, przez cały weekend spotkałem ich chyba z dziesięciu, jakiś Walijczyk z Norwegiem, para Amerykanów, Niemiec i kilku innych. Nie jestem jedynym białym tutaj.
Szła sobie trójka Chińczyków (dziewczyna i dwóch chłopaków), najpierw standardowe „hello” na złapanie kontaktu, a potem pytanie od chłopaka po angielsku: „Czy jesteś sam?”. Jeszcze się zastanawiam, czy chodzi im o to, że sam idę, czy że jestem singlem, ale że na oba mam tę samą odpowiedź, to mówię, że „tak”, na co pada drugie precyzujące pytanie „A czy chciałbyś mieć chińską dziewczynę?”. Potem niestety padło trzecie pytanie „Czy umiesz po chińsku? Bo koleżanka chciałaby cię poznać, ale ona nie zna angielskiego…” – „znowu życie mi nie wyszło, znowu będę sam”…
Na 2430 m natrafiam na parking samochodowy, znów pojawiają się tłumy i sklepy. Są też małpy, ale mają tyle jedzenia, że nawet nie muszą prosić. Plebs co chwilę im coś rzuca i cieszy się z reakcji małp. Na szczęście wszyscy idą tylko 100 metrów do góry do stacji kolejnej kolejki (starsi niesieni są w lektykach), potem znów błogo. Trochę się zaczynam denerwować, bo na mojej mapie klasztor Taizi, gdzie chcę spać, miał być na wysokości parkingu, a ja już podszedłem ze 150 metrów wzwyż (GPS podaje mi precyzyjnie), więc myślę, że może to był poprzedni klasztor, ale stwierdzam, że nie chce mi się wracać, najwyżej albo przenocuję w hotelu na szczycie (odżałuję kasę), albo zjadę od razu kolejką na dół i prześpię się przy parkingu (taniej).
Ale nie doceniłem Azjatów. Przecież jak ktoś lezie o 18 w górach pod szczytem, to znaczy, że chce noclegu. Nagle moim oczom ukazuje się klasztor a na mój widok naganiacz od razu woła „Sleep?”
Miało być 30-40 juanów, ale gość ani nie popuści (mimo że mówię, że idę w takim razie dalej i odchodzę), i kończy się na 100 juanach za jednoosobową klitkę. Ale za to rano odkryłem, że miałem podgrzewany materac. Z początku planowałem tylko wejść na zachód słońca (może podświetli ładnie szczyty Wyżyny Tybetańskiej), ale spotykam w klasztorze poznaną wcześniej inną grupkę chińskiej młodzieży. Susan (Chińczycy często mają dodatkowe angielskie imiona, do ułatwiania komunikacji z obcokrajowcami) namawia mnie na wschód słońca, że to świętość i wszyscy tu jedynie po to przyszli (rzeczywiście, w klasztorze śpi chyba ze 100 osób). No to stwierdzam, że skoro do szczytu tylko 200 metrów podejścia i pół godziny, to pójdę dwa razy, skąd wiadomo kiedy będą lepsze widoki.
Na szczycie kilka świątyń i dziesiątki restauracji, knajp, sklepów, stoisk z żarciem, z dwa hotele. Ale ludzi mało, chyba kolejka już zamknięta, są tylko nocujący.
Za to mam to, co poprzednio w Azji – podchodzą do mnie ludzie (obojga płci) i chcą sobie zrobić ze mną zdjęcie. No to handel wymienny – wy traktujecie mnie jak białą małpkę, z którą można sobie zrobić zdjęcie, to ja też sobie zrobię zdjęcie z wami – i stąd tych parę zdjęć. Widać to turyści z prowincji i rzadko widują białych na żywo. Potem będą pokazywali znajomym.
U nas też tak kiedyś sensacją byli murzyni, ale my nie jesteśmy tak bezpośredni, żeby podchodzić do obcych na ulicy (szczególnie jakiś dziwnych) i prosić o zdjęcie. Raczej z nienacka robimy fotkę zza pleców :-)
Widoki niestety zamglone, choć paru innych turystów z wielkimi lufami fotograficznymi próbuje wypatrzyć Minya Konkę. Robię zdjęcie w kierunku, potem podbijam w domu kontrast i kształt całkiem wyraźny, ale to nie to samo, co zobaczyć siedmiotysięcznik na własne oczy.
Umówiłem się z grupą Susan na pobudkę o 5 i wymarsz o 5:15, ale już od czwartej słyszę hałasy, a że buda przyklasztona (w której śpimy) jest cała drewniana, to się cała trzęsie. Chwilę później słyszę dudnienie do drzwi i „hello!” – to musi być Susan. I tak, zmiana planów, ruszamy 4:30. Wschód jak wschód, trochę nieprawdziwy, bo zza warstwy chmur na horyzoncie, a potem ruszam w dół, bo przede mną długa droga, chyba dłuższa niż pod górę, bo niby nie podchodzę, ale mam dłuższą trasę. Grupa Susan wsiada do autobusu na 2430 a ja idę dalej, bo chcę przejść inny szlak, który ponoć jest bardziej widokowy i są na nim małpy w dużej ilości.
Duże stado małp jest już wcześniej, jeszcze przed rozdzieleniem szlaków – widać wczoraj było już za późno i spały z powodu gorąca. Ja sam kontra 20 małp to trochę słabo, ale na szczęście rozpierzchają się na widok machanego kija. Gdy już minąłem stado i zatrzymałem się robić zdjęcie jakiemuś małpiemu maruderowi, nagle poczułem złapanie za tyłek, więc odruchowo się obróciłem z kijem – małpa odbiegła, na szczęście bez mapki, której róg mi wystawał z tylniej kieszeni spodni. Myślała głupia, że to jedzenie.
Schodzenie w dół okazuje się być bardzo męczące, w końcu nadal są schody, do tego liczę swoją prędkość i wychodzi mi, że mam niewiele czasu zapasu, więc staram się przyspieszać. Do tego przeraża mnie mapka wyryta w drewnie, z której wynika, że mam do przejścia jakieś 35 km. Na szczęście na pierwszym punkcie okazuje się, że to było najszybsze 12 km w moim życiu – przeszedłem je bowiem w godzinę. Chyba im się coś źle policzyło, albo chcą postraszyć podchodzących.
Ale za to widoki wspaniałe. Pod górę się szło łagodnym stokiem pokrytym lasem, a tu co chwilę skalna kilkusetmetrowa ściana (ale my elegancko ją obchodzimy dołem), albo wodospad.
Wszyscy podchodzący ze strachem w oczach pytają, czy są powyżej małpy, bo oni już mają ich dość. Coraz bliżej jestem Monkey Zone, i przy ostatnim punkcie przed strefą postanawiam, że może poczekam na jakieś towarzystwo, żeby mieć więcej kijów. Ale to towarzystwo na mnie czeka, w postaci pary przerażonych starszych Chińczyków. Jacyś idący pod górę znają angielski i tłumaczą, żebym szedł z nimi i już schodzimy razem. A tu niespodzianka, bo ledwie dwie czy trzy małpy siedzą i się gapią niezdecydowanie na wahający się kij w moim ręku. Za to chwilę później natrafiamy na małpi gaj, czyli specjalnie zbudowaną ścieżkę dydaktyczną, pełną małp. Pewnie tu wszyscy mieli ciężkie przeżycia, ale to najwyższy punkt, gdzie docierają tłumy niedzielnych turystów i właśnie przyszła wycieczka, która chce robić sobie zdjęcia z małpami na rękach, więc wchodzą z jedzeniem w sam środek gaju i skupiają całą uwagę stada. Wędrowcy mogą spokojnie przemknąć bokiem.
Ja zaczynam powoli umierać (prawie 5 km różnicy wzniesień w dwa dni!), do tego dobija mnie tłum Chińczyków i sprzedawców, więc już tylko wlekę się do końca szlaku, wsiadam w autobus parkowy do Baoguo a tam od razu naganiacz nakierowuje mnie na bezpośredni autobus do Chengdu (czyli widać w drugą stronę też można bezpośrednio), docieram do hotelu o 21, walę się do łóżka i śpię do rana.
W Polsce po czymś takim bolały by mnie kolana, ale to widać sie dzieje, jak się schodzi po pochyłym i trzeba co chwilę hamować. Tym razem kolana w ogóle bez problemu, ale za to łydki i mięśnie z przodu ud bolały mnie do soboty, a do czwartku miałem problemy ze schodzeniem po schodach (w górę wchodziłem, choć czułem dyskomfort, no i w ogóle chodziłem jak kaczka). Generalnie te same skutki jak po przebiegnięciu maratonu. Dobrze, że kiedyś biegałem, bo bym nie dał rady. Jeśli ktoś to czyta, kto planuje taką wycieczkę to ostrzegam – nie przebiegłeś maratonu – nie idź. Albo rozłóż na więcej dni (po drodze można spać w wielu klasztorach).
Ceny:
47 juanów – autobus Chengdu-Emei (miasto)
20 juanów – bus Emei-Baoguo (miejscowi płacili 10, więc jest miejsce na ostrzejsze targowanie)
35 juanów – nocleg w Baoguo (Teddy Bear Hostel), sala 6-osobowa
185 juanów – wstęp do parku
40 juanów – bilet na jeden z dwóch dolnych punktów startowych (90 juanów na ten na 2430 m)
100 juanów – nocleg w jednoosobowej klitce w klasztorze Taizi (~2850 m)
10 juanów – tandetna pamiątka
8/10 juanów – butelka półlitrowa picia w stoiskach po drodze, wypiłem z 8 (a miałem wcześniej 3 litry swojego)
10 juanów – kawałek jakiegoś smażonego/wędzonego mięska na patyku (jednym się nie najesz)
20 juanów – ściepa na wspólną michę (o jedzeniu ze wspólnej michy było w trzecim wpisie)
50 juanów – autobus Baoguo – Chengdu
Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/201305310602EmeiShan?noredirect=1
Trasa:
Ścieżki z GPS-a:
- wejście (zaczyna się trochę powyżej parkingu, bo dopiero po chwili marszu sobie przypomniałem, że mam nową zabawkę w kieszeni która może zapisywać drogę)"
http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-01_0834_Emei_Shan_podejscie__20130601_0911.kml
- zejście (tylko część, gdzie nie schodziłem tą samą trasą, co wchodziłem, i do tego włączona z lekkim opóźnieniem):
http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-02_1105_Emei_Shan_zejscie__20130602.kml
Oba powyższe można ściągnąć i wgrać na jakieś urządzenie z GPS-em, albo można też po prostu powyższe linki wkleić w okno szukania na https://mapy.google.pl i oglądać do woli trasę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz