czwartek, 23 maja 2013

Co ja też narobiłem?

Co ja też najlepszego narobiłem? Dwa lata minęły od mojego poprzedniego wyjazdu służbowego do Azji (o którym można poczytać w moim poprzednim blogu: http://malezja.blogspot.com), a jadę znów. Tym razem do Chengdu. Chengdu to taka podrzędna mieścinka w środkowych Chinach, 7 milionów mieszkańców (14 milionów w aglomeracji). W chińskim oddziale mojej firmy będę szkolił naszych nowych współpracowników.
W planie jest pięć tygodni szkolenia, a potem tradycyjnie biorę urlop - tym razem dwa tygodnie. Co będę robił przez te dwa tygodnie nie mogę się zdecydować. Z jednej strony kusi pobliski Tybet i trekking w Himalajach, ale tam trzeba jakieś pozwolenia, trzeba być w grupie itp. Drugą opcją jest ta część geograficznego Tybetu, która jest w prowincji Syczuan (czyli tej samej, co Chengdu). Wady: to nie Himalaje. Zalety: mogę się sam włóczyć; znajomi byli, więc mam know-how z pierwszej ręki; są tam szczyty powyżej 7000 m, więc też jest himalajowato. Oczywiście włóczyć można się dolinami, szczyty nie są dla śmiertelników. Trzecią opcją (szczególnie w przypadku mocno deszczowej pogody, w końcu jadę w czasie miejscowej "pory deszczowej") jest pętelka po środkowych Chinach - Terakotowa Armia, Hua Shan, przełom Jangcy itp. Ale to zobaczymy. Na razie przygotowuję się do wyjazdu:

Wiza
Perypetie z chińską wizą dla nietypowego turystycznego podróżnika opisywałem w blogu o Malezji. Teraz było sporo prościej: i tak mam bilet lotniczy prosto do Chin. I firma mi płaciła za wizę i załatwiała, więc jedyne co zrobiłem, to wypełniłem czterostronicowy formularz (zawierał nawet pytania o zawód siostry i rodziców) i wraz z paszportem przesłałem naszemu człowiekowi z Warszawy, który już zajął się złożeniem jej w ambasadzie. Ale za to innej strony było trudniej - jako że jadę służbowo, potrzebowałem zaproszenia z Chin, które musiało w oryginale przylecieć do Polski (ale w obecnych czasach to tylko 3 dni kalendarzowe):


Szczepienia
Zalecane są te same szczepienia, co opisywałem przy okazji Malezji. Wprawdzie ważność jednego mi się już skończyła miesiąc temu, ale tutaj jeszcze chyba nie dotarły rozwiązania z elektroniki, gdy pralka psuje się tydzień po końcu gwarancji, więc mam nadzieję, że nieznacznie przeterminowane szczepienie nadal działa.

Ubezpieczenie
Kupując ubezpieczenie (na dwa tygodnie mojego urlopu - podczas pracy mam ubezpieczenie firmowe) poczułem się staro. Dawniej kupowałem po prostu kartę Euro 26 i za siedemdziesiąt kilka złotych miałem ubezpieczenie na cały rok. Trzeba było kupić sobie dzień przed trzydziestymi urodzinami... A teraz wpadłem do grupy podwyższonego ryzyka (30-60 lat) i za tę kwotę, to sobie mogę kupić ubezpieczenie na tydzień. W sumie nie miałem wiele czasu na porównywanie wielu ofert, więc kupiłem w pierwszym lepszym biurze podróży za 120 zł za 17 dni.

Elektronika
Wprawdzie nie wozi się drewna do lasu i elektroniki do Chin, ale po przygodach z kupnem pendrive w Wietnamie (dane znikają z niego po wyjęciu z komputera, pliki zamieniają się w katalogi, itp.) wolałem nie ryzykować. Nie mówiąc o drobniejszych niedogodnościach takich jak menu wyłącznie po chińsku :-)
Moi znajomi z Facebooka już wiedzą, że ma Majówce zepsuł mi się aparat fotograficzny, więc w trybie przyspieszonym kupowałem nowy. Po długich rozważaniach nad lustrzankami, bezlusterkowcami (nowy typ, też się o nim dopiero dowiedziałem), zaawansowanymi kompaktami i superzoomami, poszedłem za głosem mojego od niedawna guru, Jacka Walkiewicza, że decyzja o kupnie kampera aparatu zapada nie w głowie, tylko w sercu i kupiłem superzooma Canona SX50. Rozumiecie..., jak zobaczyłem że mogę mieć 50-krotny zoom (odpowiednik formatu małoobrazkowego: 1200 mm), to się po prostu zakochałem w tym aparacie...

Ja, niby taki "ę-ą" informatyk, dotychczas posiadałem tylko taki klasyczny telefon - z klawiaturą i z małym ekranikiem. Jak zacofany jestem poczułem podróżując po Azji dwa lata temu, gdzie w najtańszych nawet hostelach było zawsze wifi, a wszyscy backpackersi wyciągali smartfony i sprawdzali rozkłady jazdy, mapy, godziny otwarcia, rezerwowali noclegi na kolejne dni. A ja musiałem stać w kolejce do stacjonarnego wciśniętego gdzieś w kąt przy recepcji... No i w razie zgubienia w mieście, ci wszyscy backpackersi po prostu odpalali GPS-a i sprawdzali, gdzie są. Nie mówiąc już o tym, że mieli dokładne mapy googla. Nie do przecenienia jest też możliwość posiadania zawsze pod ręką małego aparatu do robienia zdjęć tam, gdzie nie chce się brać dużej armaty.
Tym razem postanowiłem im dorównać i też się zaopatrzyłem, w Samsunga Galaxy S3. Teraz zajmuję się ładowaniem na niego map po wifi, żeby mieć do nich dostęp offline (polecam aplikację OruxMaps, która potrafi zapisać teren i zdjęcia, a nie tylko mapę, jak domyślna aplikacja Google; dzięki Piotrek!). Pewnie i tak kupię miejscową kartę SIM, ale ściąganie megabajtów szybko by mnie doprowadziło do bankructwa. A i obawiam się, że w Chinach może nie być w ogóle dostępu do Google, więc nawet w hostelu sobie nie doładuję brakujących obszarów. Wprawdzie jest tam Baidu, ale chyba nie mają opcji terenu z poziomicami, która będzie przydatna w Tybecie.

Na razie za to korzystam z Baidu, aby sprawdzić, jak dojechać komunikacją miejską z hotelu do centrum Chengdu. Wprawdzie cała strona jest tylko po chińsku, ale to jest idealny klon Google, klika się prawym klawiszem na mapie i pierwsza opcja od góry to "Wyznacz trasę z tego miejsca" a trzecia od góry (druga jest wyszarzona) to "Wyznacz trasę do tego miejsca". Cyfr używają takich samych jak my, więc numery autobusów rozumiem, a symbole są też takie same jak w Google :-)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz