środa, 19 czerwca 2013

Jiuzhaigou - tam, gdzie robi się zdjęcia do plakatów i puzzli


Do Jiuzhaigou (九寨沟, czytaj: [dziołdżajgoł]), mimo że to tylko 400 km, autobus jedzie osiem godzin, i to tylko w dzień, więc weekend to za mało, aby tam wpaść. Gdzie się podziały te nocne autobusy z łóżkami, którymi jeździłem dwa lata temu? A plany na urlop mam w innym kierunku, więc weekend to jedyna szansa, aby tam pojechać. A chyba warto, bo choć ani Kamil ani Adam o tym nie mówili, ale koledzy z pracy z Chengdu twierdzą, że to jest sławniejsze od wszystkich Kangdingów i Litangów. Na szczęście jest jeszcze samolot. Wprawdzie troszkę drogawo, ale sporo mi z diet zostaje, więc to akurat będą dobrze wydane pieniądze. Tylko że kupowanie biletu to trudny temat, aż sobie muszę żółci upuścić i to opisać.
Bilet kupowałem dwa razy, pierwszy raz do Xi’an ([śijan]), który potem zwracałem z powodu choroby. Wchodzę na stronę Air China a ta każe mi wybrać, skąd jestem. Polski oczywiście nie ma, więc z głupia frant klikam „Szwecja, angielski” i wtopiłem. Ceny mam teraz w koronach i jestem przypisany do Szwecji na zawsze, nie pomaga zamykanie strony, przeglądarki, komputera. Jako informatyk potrafię skasować cookie, ale zwykły człowiek już tego nie zmieni. Na szczęście da się na chwilę zmienić kraj (do ponownego otwarcia, kiedy znów staniecie się Szwedami), więc teraz wybieram „Chiny, angielski”, bo i tak już ceny myślę w juanach. Przechodzę cały proces rezerwacji a na końcu zonk - da się zapłacić tylko chińskimi kartami kredytowymi.
Przenoszę się na Skyscanner, bo on reklamuje biura podróży, i wybieram najtańszy eLong. Wprawdzie to jakieś chińskie biuro, ale skoro ich Skyscanner reklamuje, to musi być bezpieczne. No i na pewno potrafią kupić chiński bilet. Wszystko idzie pięknie-ładnie do momentu, gdy jako rodzaj karty wybieram American Express. Nagle pole do podania imienia i nazwiska z karty z pojedynczego zamienia się na potrójne. I co ja mam począć, skoro na karcie mam tylko jedno imię (i jedno nazwisko)? Puste, spacja, kropka i inne kombinacje nie przechodzą. Muszą być trzy ciągi alfanumeryczne i koniec. A muszę zapłacić służbowym AmExem, bo za służbowe wydatki płacę prywatną kartą i mi się na niej już kończą limity. A jak będzie jakiś problem z płatnością, to będzie zabawa z dzwonieniem i słabą angielszczyzną po drugiej stronie, zresztą nie mam czasu na reklamacje, lot ma być za parę dni.
Porzucam eLonga i przenoszę się na kolejne biuro ze skyscannerowej listy - tripista.pl. Do tych zawsze będzie można zadzwonić i ich po polsku opieprzyć wyjaśnić wątpliwości w przyjaznym języku. Rezerwacja idzie nieźle do momentu, gdy nagle pojawia się dodatkowa opłata „25 zł niewiadomozaco” i nie da się jej usunąć. Niby mało, ale nie będę akceptował oszukiwania i wpychania się na początkowe miejsca w wyszukiwarkach nieprawdziwą ceną. I tak bilet u nich jest droższy o 50 zł niż na stronie linii, mało im?
Ale cały czas mnie męczyło, że strona Air China ma cały proces rezerwacji po angielsku. Coś mnie tknęło, wchodzę (oczywiście wita mnie szwedzka wersja), ale tym razem zamiast „Chiny, angielski” wybieram „Wielka Brytania, angielski” i tadam! Da się zapłacić cywilizowanymi kartami. Patrzcie i uczcie się dzieci, jak (pewnie w zamyśle genialny) pomysł architekta może napsuć krwi użytkownikom.
Bilet do Jiuzhaigou kupowałem w Sichuan Airlines, które mają stronę tylko po chińsku, więc byłem skazany na skyscannerowe biura. Tym razem postanowiłem spróbować w eLongu, podając także drugie imię (mam więcej czasu do wylotu, będzie czas na reklamacje) i bilet bardzo szybko stał się „potwierdzony”, tylko że długo był „niezapłacony”. Dopiero po czterech dniach ściągnęli pieniądze, widać ręcznie musieli zweryfikować kartę.

Przejdźmy do właściwych przygód. Piątek, prawie noc (wylot 22:15), siedzę już w samolocie, gdy ogłaszają opóźnienie, bo straciliśmy slot a tu się stoi w kolejce do startu, ruch jak na Heathrow. W końcu startujemy z godzinnym opóźnieniem, co na lot 50-minutowy jest niezłym rekordem - ponad 100%! W samolocie jestem jedynym białym, ale załoga twardo powtarza wszystkie komunikaty po angielsku – choć raz zauważyłem to po dłuższej chwili, bo stewardesa mówiła z tak silnym chińskim akcentem, że myślałem, że to dalszy ciąg komunikatu po chińsku :-) Lądujemy o północy, ale przewidująco zamówiłem w hostelu, w którym mam rezerwację, transport z lotniska. Wprawdzie sporo kosztuje, ale to nic dziwnego, bo lotnisko jest 80 km od parku narodowego – po prostu bliżej się nie dało wybudować, bo są zbyt wysokie góry naokoło. Tutaj był kawałek płaskowyżu, więc trochę go dosypano i jest lotnisko. A o tej porze autobusy już nie kursują, więc i tak zostaje tylko taksówka, zresztą musiałbym potem po nocy szukać hostelu, a tak to mnie zawiozą na miejsce.
Tak więc przyleciałem o północy, wychodzę do hali przylotów, a tu nikt na mnie nie czeka. Stojący z karteczkami po chińsku zbierają swoich ludzi i się rozchodzą i coraz mniej ludzi zostaje (to ostatni samolot dziś). Nagabują mnie już taksówkarze, dla nich to ostatnia szansa na zarobek dziś, dla mnie szansa na transport, ale na razie odmawiam, mam jeszcze jedno rozwiązanie – telefon do właścicielki hostelu. Odbiera lekko zaspanym głosem (w końcu jest po północy) i czuć zdziwienie w jej głosie, ale obiecuje, że zaraz załatwi transport i oddzwoni. Ciekawe, czy zapomnieli o mnie, czy umówiony gość był zbyt niecierpliwy opóźnieniem i sobie poszedł (albo znalazł innego klienta)? Tak sobie myślę, że jak ktoś po mnie dopiero wyjedzie z hostelu, to sobie poczekam z godzinę, to 80 km stąd. A tu za 15 minut oddzwania właścicielka hostelu i mówi, że zaraz się ktoś pojawi. I przylatuje jeden z tych taksówkarzy, co mnie nagabywali i pokazuje na swoim telefonie jej numer – widać po prostu obdzwaniała znajomych taksówkarzy, który z nich właśnie jest na lotnisku.


Ruszamy zatem, czeka nas półtorej godziny jazdy (bo jest sporo ograniczeń i ostrych zakrętów), w czasie których zjedziemy z 3500 m na 2400 m (lotnisko jest na płaskowyżu, wioska w dolinie między górami). We wsi okazuje się, że gość nie bardzo wie, gdzie jechać a i nie jest zbyt rozgarnięty – na każdym skrzyżowaniu dzwoni do właścicielki i pyta, a ona mu tłumaczy coraz bardziej zniecierpliwionym głosem (jest druga w nocy!). Droga we wsi jest podła, więc mam wrażenie, że mocno narzeka, czy ma rzeczywiście taką drogą jechać. W końcu za którymś razem po prostu trąbi klaksonem i z sąsiedniego domu wychodzi starsza kobieta – to tutaj. Wygląda, że mówiąca po angielsku właścicielka tu nie mieszka a starsza kobieta to jej matka – ale parę słów po angielsku umie – mniej więcej tyle, żeby się mnie zapytać, czy „park narodowy, 7 rano? tak? 6:30 śniadanie”. Pozostaje mi tylko iść spać, rano dogadamy się dokładniej. I tak dobrze, że coś po angielsku mówi, to już takie rejony, że ludzie się chwalą, że znają jakiś obcy język – czyli chiński :-) W końcu wkroczyłem do Tybetu. Wprawdzie na mapie to jeszcze daleko do administracyjnej granicy Tybetu, ale to tylko taki sprytny wybieg chińskich okupantów – po zajęciu Tybetu okroili go z terytorium, włączając część w granice chińskich prowincji – teraz mogą sinizować (odpowiednik germanizacji) do woli „bo przecież Syczuan to historycznie chiński region”.


Rano na śniadaniu spotykam innych turystów (jak przyjechałem wieczorem, to miałem wrażenie, że jestem sam) – jeden Chińczyk, jedna biała para i jedna para mieszana. Mi się wydawało, że ona jest Chinką, ale widać zmyliła mnie ciemniejsza karnacja i to, że mówiła po chińsku – wieczorem okazało się, że jest pół-Irlandką a pół-Lesothijką (czyli mulatką), a chłopak Irlandczykiem, ale wychowanym w Lesotho. Mieszkają w RPA a ona obecnie studiuje w Pekinie i stąd znajomość chińskiego. Mam czas rozejrzeć się też po hostelu – nie jest to hostel w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale po prostu dom. Zresztą tak jest reklamowany – że jest się daleko od centrum turystycznego pełnego pseudotybetańskich domów, tylko mieszka się w prawdziwej tybetańskiej wsi w rodzinnym domu właścicielki (jakby ktoś szukał – nazywa się Zhuo Ma, 卓玛, [dżło ma]). Wygląda, że w domu mieszka tylko matka właścicielki i jej wnuki – sama właścicielka z bratem kręcą restaurację przy parku narodowym i kontaktują się z turystami telefonicznie. Po śniadaniu wnuk wiezie nas do parku (15 minut samochodem – ale te transfery oferują za darmo), jedna para już wraca do Chengdu, druga (mieszana) para rusza też do parku, będziemy się parę razy spotykać.

Park jak zwykle w chińskim stylu: pierońsko drogi wstęp, wszędzie chodniczki z drewna i tłumy Chińczyków – mniej więcej jak na drodze do Morskiego Oka. Wzdłuż obu dolin kursują autobusy, dodatkowo płatne (kupuje się dzienny bilet i korzysta do woli). Teoretycznie nie trzeba kupować na nie biletu, ale wtedy trzeba by nielegalnie spać w parku (z tym akurat nie ma problemu, bo we wsi na skrzyżowaniu dolin górale oferują nocleg na lewo – mi dwa razy proponowali), bo doliny mają po 30 km długości. Ale i tak się okazuje, że bez autobusu się nie obędzie, bo mimo pory letniej parę chodników jest zamkniętych i nie da się przejść, można tylko przejechać autobusem. Choć z drugiej strony ani razu mi biletu nie sprawdzali, wikitravel też pisze, że można jeździć na krzywy ryj. Do tego widać, że Chińczycy zwiedzają tak, jak im się każe. Jak jest napisane, że najlepiej wjechać na górę a potem schodzić na dół, to wszyscy będą tak robili i autobusy też będą tak jeździły. Widziałem paru białych, którzy wysiedli wcześniej i postanowili podejść trochę pod górę – to potem im się autobusy nie chciały zatrzymać, jak chcieli jechać dalej. Za to autobusy jadące w dół się zatrzymywały chętnie, nawet przystanki po tej stronie jezdni były bardziej rozbudowane.

Generalnie opcje zwiedzania są dwie – wjeżdżasz na koniec jednej z dolin i albo zjeżdżasz w dół po odcinku i wysiadasz na przystankach robić zdjęcia, albo między niektórymi odcinkami możesz zejść (ale tylko niektórymi, te co dłuższe są zamknięte). Jak odcinek pieszy jest wyraźnie oznaczony i krótki (1-2 km) to będziesz szedł w tłumie turystów, podobny tłum będzie w okolicach przystanków. Jak odcinek jest dłuższy i do tego gorzej oznaczony (np. strzałka na środku do przystanku a strzałka na ścieżkę ukryta z boku), to nagle będziesz prawie sam. Ale i tak cicho nie będzie, bo cały czas słychać autobusy kursujące po drugiej stronie jeziora. Z drugą doliną jest jeszcze prościej, bo składa się tylko z dwóch jezior na samym końcu i zamkniętego szlaku – więc jedziesz autobusem, przechodzisz w tłumie od jeziora do jeziora i wracasz autobusem.


Za to widoczki wspaniałe, woda wściekle niebieska i bardzo przejrzysta. Mnie aż tak nie szokują, bo byłem już w Plitwickich Jeziorach i w Parku Narodowym Krka w Chorwacji, ale tu jest o tyle lepiej, że do tego dochodzą widoki na wysokie góry (4000+ m), na których jeszcze miejscami leży śnieg. Poszło by się tam.


Pod koniec dnia zahaczam o dwie wioski tybetańskie – obie mocno przerobione pod turystów, tzn. wszystkie domy od strony drogi są przerobione na sklepy z pamiątkami no i pięknie wykończone w ostrych kolorach. Ale ludzie tam nadal mieszkają, tylko że na tyłach. Można też załapać się na lewy nocleg. Za to koło młyna pani sprzedaje słynną tybetańską herbatę z masłem. Okazuje się całkiem dobra – nie czuć tłuszczu, jest trochę słodka, bo dodają jakiegoś proszku o rozpuszczalności mąki, więc mimo mieszania zostaje dużo grudek. Powoli zmierzam w kierunku wyjścia z parku, w końcu dzień się kończy. Z knajpy prowadzonej przez właścicieli hostelu zostaję przewieziony na nocleg, przy kolacji jeszcze chwilę gadam z Lesothijczykami po czym idę spać o dziewiątej – zmęczył mnie dzisiejszy dzień i poprzednia krótka noc.


Rano wstaję świtkiem koło południa (tzn. o dziewiątej). W planie mam wyprawę w nieznane. Na 18 mam umówiony transport na lotnisko (jeszcze nie wiem jaki, bo chcą mi wcisnąć po prostu taksówkę za 260 juanów, ale ja chciałbym taniej – ponoć czasem jeździ autobus za 45 juanów. Właściciel obiecuje coś załatwić, może po prostu dołączy mnie do kogoś i razem pojedziemy taksówką, to się cena rozłoży). Na wyprawę ruszam o 10, więc plan jest prosty – idę przed siebie 4 godziny, a potem wracam. Dziś jest czas poczuć się jak Tomek Wilmowski czy Livingstone, eksplorując białe plamy na mapie. Wprawdzie mapa nie jest biała, ale wiele informacji na niej nie ma, więcej widzę w terenie – mam przed sobą dolinę, po obu stronach są góry, które nikną w chmurach. Mapa wskazuje, że na końcu doliny jest szczyt o wysokości 4200 m. Ale raczej na niego nie dotrę startując o 10 z wysokości 2350 m. Wczoraj szedłem jak baran w stadzie za tłumem, strzałkami i chodnikiem, dziś wreszcie czuję się jak podróżnik – co chwilę muszę decydować, którą ścieżkę wybrać, aby dojść tam gdzie chcę, aby nie wejść w ślepą drogę prowadzącą do czyjegoś domu, aby nie wejść „w szkodę”. Na drodze pojawiają się przeszkody np. w postaci stada bydła pasącego się na ścieżce. Nigdy nie wiadomo, czy się nie zdenerwują i nie zaszarżują na ciebie, więc lepiej obejść je łąką naokoło. Krajowcy przyjaźnie nastawieni, uśmiechają się do mnie i wołają „hello” – widać wiedzą, że u Zhuo Ma nocują biali i czasem łażą po wsi.


Idę przez wieś chyba z godzinę, zatrzymując się co chwilę i robiąc zdjęcia domów, które już nie są tak cukierkowo kolorowe, jak w parku narodowym, ale nadal wyglądają tybetańsko. Nawet udaje mi się ani razu nie wejść w ślepą ścieżkę. Po godzinie docieram do szczytu wsi, teraz droga (a raczej już powoli ścieżka) jest prosta – jest jedna i prowadzi doliną równolegle do strumienia przecinając go od czasu do czasu. Ciekawe czy się zaraz nie skończy, choć na razie jest mocno wydeptana – być może przez bydło prowadzone na letnie pastwiska w górach (chyba że właśnie jestem nieświadomym uczestnikiem „Psa Baskervillów”). Oglądam się, czy nie dałoby się skręcić w bok, na szczyty, ale na razie trzeba by się przedzierać przez las. No to idę doliną, może odejdzie jakaś ścieżka albo zaczną się hale. Może będzie się dało przejść przez przełęcz do sąsiedniej doliny, którą wg mapy prowadzi droga, więc będzie można spokojnie wrócić?

Idę i idę, i tak coraz bardziej czuję się zawiedziony – bo co to za wyprawa odkrywcza, jeśli się nic nie odkryje, tylko po prostu po 4 godzinach zawróci? Nawet widoków nie ma, bo się idzie przez las. Kalkuluję sobie, że skoro idę pod górę, to mniej czasu będę potrzebował na powrót (no i nie będę już robił tylu zdjęć we wsi), więc postanawiam, że nawrót będzie po 4,5 godziny. Pod koniec pojawia się nadzieja – jest widoczek na górę przede mną, jakieś odkrycie jest. Małe, ale jest. Mimo że zostało ledwie 15 minut do nawrotu, wiedziony nosem odkrywcy postanawiam nie nawracać wcześniej, mimo że pozornie nie ma sensu iść dalej przez las. W końcu w lesie niedawno ktoś postawił bramę – czyli był powód – może jest jakieś pastwisko? Nagle w lesie widzę pasącego się konia, wychodzę zza zakrętu, pojawia się łąka, a na niej... ludzie!

Są równie zaskoczeni moim widokiem, jak ja ich. Ciemna karnacja, więc to Tybetańczycy a nie Chińczycy, ale nie wyglądają na miejscowych pasterzy – siedzą, jedzą, piją, piknik na całego, naokoło leżą siodła a dalej pasą się konie. Widać przyjechali na konna wycieczkę (ponoć to popularne tutaj, nawet w przewodniku to proponowali). Czyli to po drodze to były ślady koni a nie bydła, coś miałem przeczucie z tym „Psem Baskervillów”. Gestami zapraszają, żebym się przysiadł, częstują naleśnikiem ze szczypiorkiem i herbatą z masłem (identyczną, jak piłem w parku). Wprawdzie nie powinno się przyjmować jedzenia od obcych, ale ci nie mogli się spodziewać, że spotkają tu turystę, więc przecież by nie ciągli ze sobą zatrutych kanapek, a jak mnie zobaczyli, to mieli zbyt mało czasu, aby zdążyć coś dosypać. Zresztą wyglądają tak przyjaźnie, co chwila się podśmiewają (chyba ze mnie i z tego, jak jem i jak wyglądam). Po posiłku piknikowcy rozchodzą się ścinać drewno na ognisko maczetami (no maczety takie, że mogliby mi jednym ciosem odrąbać głowę), a ja podziwiam widoki. Jestem na wysokości 3200 m a 1000 m nade mną jest szczyt – wygląda, że dałoby się spokojnie na niego wyjść, bo są już tylko niskie krzaczki i łąki, zresztą ponad głową są jakieś flagi modlitewne, do których prowadzi ścieżka. Tylko trzeba by tu przyjść o 10 a nie o 15 :-)

Ja zawracam, schodzę na tyle szybko, że mam jeszcze czas się chwilę pokręcić po wsi. W hostelu z gospodarzami siedzi jakiś gość gadający po angielsku, który próbuje mi wcisnąć transport na lotnisko za 260 juanów, a na moje kręcenie nosem obniża cenę do 200 juanów. Ale jednocześnie dzwoni brat właścicielki i mi mówi, że mam załatwiony transport za 100 juanów. Coś kombinuje ten gość, ale z drugiej strony służy mi za tłumacza, więc jestem trochę w potrzasku. Ale chyba rozumie, że z jego biznesu nici i ja się nie ruszę i będę czekał na ten transport od brata, zresztą mam czas, bo samolot odlatuje dopiero o 23:45. Dobrze lecieć późno, człowiek się nie spieszy i może brać miejscowych na przeczekanie. Doczekuję przyjazdu załatwionego transportu za 100 juanów, myślałem, że po prostu będę jechał z innymi turystami, ale jadę sam - widać udało się załatwić prywatnego gościa za niższą cenę. Jedziemy sobie, a nagle gość zatrzymuje się na poboczu koło innego samochodu. Zaplanowali porwanie? Nie, tylko coś pyta, po czym zawraca!? Porwanie? Gestami pokazuje mi na nawiew na desce rozdzielczej. Że co? Za chwilę zakminił i pokazuje na wskaźnik poziomu paliwa – jest prawie na zerze. Uff, więc po prostu zapomniał zatankować i pytał gościa, czy nie ma benzyny w kanistrze. Tutaj to widać popularne, w końcu stacje benzynowe są rzadko. No to wracamy do wsi, dobrze, że mi się nie spieszy na lotnisko. Na stacji gość zaczyna łazić po innych kierowcach i coś pytać. Chyba po tym jak wracał kilkanaście kilometrów na stację, to przestało mu się opłacać ze mną jechać za 100 juanów i próbuje mnie opchnąć komuś innemu jadącemu na lotnisko. Ale nikogo nie znajduje, więc ze skrzywioną miną wsiada i jedziemy.

Tym razem jest jeszcze jasno, więc mam okazję pooglądać drogę, w szczególności okolice lotniska, wybudowanego na płaskowyżu. Z daleka wygląda jak wielka zapora wodna, bo trzeba było trochę podsypać, żeby się zmieścił pas startowy. Kierowca po wysadzeniu mnie od razu leci na przyloty – będzie próbował sobie odrobić biorąc jakiś turystów w drugą stronę, a ja czekam na otwarcie odprawy półtorej godziny (wolałem czekać na lotnisku niż przyjechać tu później, przewidując, że będą problemy), potem na sam lot, na szczęście tym razem o czasie. Planowo przed pierwszą lądujemy w Chengdu, jadę autobusem do centrum (autobus MPK z lotniska kursuje, póki lądują samoloty) a stamtąd muszę wziąć już taksówkę do hotelu, bo nic więcej już nie jeździ. Zresztą wiedzą o tym taksówkarze, więc przystanek końcowy autobusu jest nimi oblepiony. Z trzech gości mnie od razu wypytuje, gdzie chcę jechać, jeden mnie prowadzi. Ale prowadzi mnie do prywatnego samochodu, więc mu zawracam i mówiąc „taxi” wracam do pozostałych dwóch gości. Jeden ma taksówkę, więc do niego wsiadam i wskazuję od razu na licznik. Widząc jak odprawiłem gościa z autem, ten nawet nie próbuje targować się ze mną na jechanie na gębę, tylko grzecznie włącza licznik i tym sposobem nocny kurs kosztował mnie tylko 26 juanów. O drugiej w nocy poszedłem spać a rano do pracy.

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/2013061416Jiuzhaigou?noredirect=1

Ceny:
bilet lotniczy Chengdu-lotnisko Jiuzhaigou/Hualong-Chengdu – 1648 juanów
taksówka lotnisko-Zhuo Ma Homestay – 300 juanów (260 w dzień)
wstęp do Parku Narodowego Jiuzhaigou – 220 juanów
bilet na autobus w parku – 90 juanów
nocleg w Zhuo Ma Homestay – 150 juanów za noc
prywatnie załatwiony transport Zhuo Ma Homestay-lotnisko – 100 juanów
autobus MPK lotnisko-centrum – 10 juanów
taksówka „na licznik” centrum-hotel – 26 juanów

Trasa drugiego dnia:
Plik z trasą zapisaną przez GPS: http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-16_1012_Jiuzhaigou__20130616_1012.kml

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz