poniedziałek, 24 czerwca 2013

Qingcheng Shan, święta góra taoizmu

Qingcheng Shan (青城山, [cinczen szan]) to jedna z najważniejszych świętych gór taoizmu. Znajduje się blisko Chengdu (pół godziny szybkim pociągiem) i do tego jest zdecydowanie niższa niż Emei Shan, więc jest popularnym celem weekendowych wycieczek Chińczyków, szczególnie że to świetna okazja uciec przed smogiem i gorącem miasta.

Początkowo miałem jechać na dwa dni, w planie było spanie gdzieś pod szczytem i oglądanie wschodu słońca oraz wizyta w Dujiangyan, ale koleżanka z pracy mogła jechać tylko na jeden dzień, więc plany trzeba było zmodyfikować. Myślałem wprawdzie, żeby po wyekspediowaniu koleżanki do domu zostać na drugi dzień, ale na miejscu zastał nas deszcz i chmury zakrywające wszystkie widoki, więc pozostałoby do oglądania tylko Dujiangyan, które koledzy mi odradzali jako nudne. Tak więc ostatecznie wróciliśmy tego samego dnia.
(Dujiangyan (都江堰, [dudźianjen]) to wpisany na listę UNESCO system irygacyjny zapobiegający powodziom, wybudowany 2200 lat temu. Wprawdzie trzeba docenić geniusz ówczesnego pomysłodawcy oraz zachować jego dzieło (nadal działające) dla potomności, ale ponoć nie ma czego oglądać - parę tam i kanałów i tyle.)

Przygody zaczęły się już w metrze, którym jechaliśmy na stację kolejową. Zostałem ograbiony z dezodorantu! Tutaj przy wejściu na stację metra jest sprzęt do prześwietlania bagażu niczym na lotniskach no i pani policjantka mi mówi, że mam kilka niebezpiecznych przedmiotów w plecaku. Po pierwsze muszę się napić z każdej butelki, którą posiadam (żeby sprawdzić, czy to nie benzyna), a po drugie nie wolno mi wnieść do metra dezodorantu, bo można nim łatwo rozpalić ogień. Draka, mój dezodorant wylądował w koszu! Choć w sumie im się nie dziwię - po tym, jak parę tygodni temu w południowych Chinach szaleniec rozlał i podpalił benzynę w miejskim autobusie i usmażył 47 osób, wolą dmuchać na zimne.
Zawsze myślałem, że jako obcokrajowiec jestem poza wszelkimi podejrzeniami - a tu taka niespodzianka. Koleżanka zwróciła mi uwagę, że po zapuszczeniu brody zaczynam wyglądać jak Arab, a oni mają tutaj problemy z mniejszością muzułmańską na północy kraju, więc może właśnie dlatego jestem szczególnie kontrolowany, normalnie to przysypiają przy tych skanerach. Trzeba się będzie ogolić i zacząć wyglądać jak Amerykanin.
Zapomniałem tego napisać poprzednio, ale już w trakcie powrotu z Jiuzhaigou zostałem ograbiony z zapalniczki i zapałek. Tu na lotniskach prześwietlają nawet bagaż nadawany do luku (przy stanowiskach check-inu są skanery i bagaż po zaobrączkowaniu jest od razu prześwietlany, i nie dostaniesz karty pokładowej, póki nie zostanie zaakceptowany). Co ciekawe, z Chengdu do Jiuzhaigou doleciałem bez problemu, ale w powrotnej drodze widać strażnikom się bardziej nudziło (mniejszy ruch na lotnisku i ostatni lot tego dnia) i odkryto niebezpieczne przedmioty w moim bagażu. Ja rozumiem, że nie można zapalniczki wnieść na pokład, ale żeby w check-inowanym bagażu? Szuflada pełna zapalniczek wskazywała, że nie ja jeden zostałem zaskoczony.

Chengdu i Qingchengshan łączy linia kolejowa dużej szybkości (pociag rozpędza się do 200 km/h), więc odległość 60 km przebywa się w pół godziny. Pociąg jak pociąg, moją uwagę zwróciło tylko pięć siedzeń w jednym rzędzie. Szerokość foteli wydawała mi się taka sama, jak u nas w drugiej klasie, więc może to wagony są szersze? A może jednak fotele są węższe, w końcu Chińczycy są mniejsi, np. w metrze na standardowej sześcioosobowej ławce często upycha się ich siedmiu. Zresztą tu prawie wszyscy są szczuplutcy, albo geny albo ryżowa dieta daje Chinkom figury, których pozazdrościłoby wiele Europejek.

Na miejscu zastaje nas deszcz, chwilę siedzimy pod daszkiem, ale nie wygląda, aby się szybko skończył, a mamy parasole, więc zaczynamy wędrować w stronę kolejki linowej. Koleżanka, mimo że mieszka w Chengdu, kilkukrotnie była u podnóża góry, ale nigdy nie była na górze, bo samo hasło, że trzeba gdzieś iść na własnych nogach ją przeraża. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że na górę wjedziemy kolejką linową, ale zejdziemy na własnych nogach, aby zobaczyć świątynie i jaskinie. Co nie znaczy, że trochę podejścia nie będzie, najpierw trzeba dojść do kolejki a potem od górnej stacji na szczyt też jest z pół godziny.

Europejczycy chodzą po górach nie wiadomo po co, Azjaci chodzą w konkretnym celu - pomodlić się. Europejczycy po drodze posilają się kiełbaską w schroniskach, Azjaci stawiają na strawę duchową - szlak często przechodzi przez środek świątyni, gdzie pielgrzymi mogli się pomodlić u stóp Buddy. Oczywiście tak było ze sto lat temu, obecnie większość to ateiści i chodzą tak jak my - w celach turystycznych. Ale widać wiara zaczyna być modna, koleżanka (niewierząca) pozazdrościła innym i wypytała jednego Chińczyka, jak się należy modlić i potem dzielnie gięła ukłony przed posągiem Buddy.

Oprócz tego można zobaczyć prawdziwego taoistycznego mnicha, który może nam wywróżyć przyszłość, można pooglądać dużo świątyń, można pooglądać przyrodę (choć jaskinie są nimi tylko z nazwy - to obudowane świątyniami wnęki w skałach, w których obecnie stoją posągi bóstw), a wszystko to na mniejszych odległościach niż na Emei Shan, tak więc to taka wersja dla bardziej leniwych. Na szczęście deszcz przestał padać, więc nawet przyjemnie się wędruje po obowiązkowych w Chinach schodkach.

Dodatkową atrakcją Qingchengshan są widoki - już kilkanaście kilometrów dalej wyrastają czterotysięczniki Wyżyny Tybetańskiej. Niestety pogoda nie dała nam nic z tego zobaczyć - chmury wisiały już na dwutysięcznikach (samo Qingchengshan ma 1260 m n.p.m.).

Landschaftszone an Qingcheng-Berg herzlich willkommen

Że co? Po niemiecku? Nawet na końcu świata człowieka dopadnie ten paskudny język. Zazwyczaj napisy są po chińsku i angielsku, bo widać zakładają, że jak ktoś przyjeżdża z zagranicy, to angielski zna. W popularniejszych miejscach są też napisy po japońsku i koreańsku, czasem po tajsku - widać z tych sąsiadujących krajów przyjeżdża najwięcej turystów. W muzeum Jinsha były też napisy po francusku, ale myślałem, że to może dlatego, że francuscy archeolodzy pomagali w wykopaliskach albo Francuzi ufundowali budynek muzeum. Ale dlaczego w tej nie tak w końcu głównej atrakcji turystycznej są napisy po niemiecku? Chyba tylko po to, żeby zepsuć człowiekowi weekend. W końcu żaden język się tak nie nadaje do opisu piękna przyrody, jak niemiecki. W nim każde zdanie brzmi jak zapowiedź ognia, pożogi i trzęsienia ziemi.
To już wolę oglądać owady posilające się śliną:

Powrót jest o tyle łatwiejszy, że nie trzeba łapać lokalnego MPK, aby dojechać na dworzec, tylko już przy bramie parku stoją autobusy i zgarniają chętnych, zanim ci się rozmyślą i pójdą np. na pociąg. A że dziś brzydka pogoda, to nie ma korków i po około godzinie już jesteśmy w Chengdu.

Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130622QingchengShan?noredirect=1

Ceny:
10 juanów - bilet kolejowy Chengdu(Xipu) - Qingcheng
2 juany - MPK z dworca do wejścia do parku
50 juanów - koszulka z misiem pandą i chińskimi napisami, zamówiona przez kolegę Pawła D. (stargowana z 120 juanów)
90 juanów - bilet wstępu do parku narodowego
5 juanów - mapa parku
5 juanów - prom przez jezioro
35 juanów - wjazd kolejką linową
25 juanów - bilet autobusowy Qingcheng - Chengdu

Trasa:
(plik kml z ścieżką: http://grzegorzszuba.republika.pl/2013-06-22_1017_Qingchengshan__20130622_1017.kml )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz