środa, 12 czerwca 2013

Panie przewodniczący Xi Jinping, jak żyć?

No właśnie, jak żyć, panie premierze przewodniczący?
Przede wszystkim trzeba mieć gdzie spać:

Hotel
Zaletą podróży służbowej jest to, że to nie ty płacisz za hotel. Wadą to, że masz ograniczony wpływ na wybór. Przez pierwszy tydzień spałem we wspaniałym hotelu (Wyndham), który miał jedną wadę - był na kompletnym końcu świata. Znajdował się poza obwodnicą autostradową (czyli czwartą z kolei, moja praca jest wewnątrz tej obwodnicy, ale dość blisko niej). Wrażenia już opisywałem w jednym z pierwszych wpisów - jak w Korei Północnej, za oknem szerokie puste ulice, w nocy latarnie się nie palą, w sąsiednich budynkach po parę lamp się świeci.

Ale hotel nie jest nastawiony na korzystanie z sąsiedztwa. Nawet w książeczce w pokoju pod hasłem jogging znalazłem opis, że najlepiej to biegać naokoło hotelu, wzdłuż ulicy, mimo że ledwie 200 metrów dalej znajduje się park, naokoło którego miejscowi uprawiają własne marsze (park to ten owal, widoczny tu z okna hotelowego). Tak przy okazji to na tym zdjęciu widać, jak szybko się zabudowuje okolica, wystarczy porównać ze zdjęciami satelitarnymi Google.
A tak w ogóle zauważyłem, że mapy Google są przesunięte o około 340 metrów na południowy wschód, co jest bardzo denerwujące przy korzystaniu z GPS-a. I nie jest to jakaś niedokładność mojego GPS-a. Aby to zobaczyć, wystarczy np. wejść do mojego albumu https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/20130525SpacerWOkolicachHotelu?noredirect=1 i popatrzyć na znajdującą się po prawej mapkę z lokalizacjami zdjęć. Jeśli mamy wybrany widok mapy, zdjęcia są tak ni w pięć ni w dziewięć. A wystarczy w rogu zmienić "Mapa" na "Satelita" i nagle cudownie wszystkie zdjęcia układają się wzdłuż ulic. Jak ktoś zechce bombardować Chiny korzystając z ogólnodostępnych map, to nie trafi :-)


Wracając do hotelu - za to sam hotel wysokiej klasy - jak przyjeżdżam, to za każdym razem witają mnie z cztery osoby - jedna otwiera drzwi taksówki, druga chce nieść bagaż, dwie pytają, czego sobie życzę. Wszyscy mówią dobrze po angielsku, internet szybki.
Ja, przyzwyczajony do tanich hosteli czuję się trochę nieswojo, ale przyznacie, że ktoś codziennie przestawiający twoje rzeczy wg swojego upodobania może być denerwujący? No bo codziennie mi sprzątają, i np. zostawiam brudne buty w przedpokoju a znajduję je na dywanie. Pierwszego dnia szukałem papci - znalazłem je pod szafką nocną (potem już przezornie je tam zostawiałem, żeby nie szukać). Piżamę położyłem na szafce - znalazłem na podnóżku. Aż się zacząłem zastanawiać, czy sprzątaczka tych rzeczy nie przestawia, żebym przy pakowaniu ich nie znalazł i mogła sobie je wziąć. W życiu bym nie szukał swoich rzeczy pod szafką, przecież ich nigdy tam nie wkładałem.
Telewizor wyłączyłem, bo i tak nie oglądam, a lampka czuwania świeci mi prosto w oczy - znalazłem włączony z powrotem i tak codziennie. W drugim hotelu wypiąłem wtyczkę z prądu i przynajmniej wtedy dali już sobie spokój. I jeszcze jedna denerwująca rzecz - prąd działa tylko jak się włoży kartę (tę samą, co do drzwi), co samo w sobie jest dobrym rozwiązaniem (nie zostawisz zapalonych lamp na cały dzień), ale za to włożenie karty zapala domyślny zestaw lamp - u mnie są to dwie nad łóżkiem (do czytania). I teraz muszę za każdym razem obejść łóżko z obu stron i je wyłączyć, bo wyłącznik jest tylko tam.

Zauważyłem w chińskich hotelach skłonność do ekshibicjonizmu - łazienkę od pokoju dzieli tylko szyba (na szczęście jest zasłonka) - rozumiem, że pewnie chodzi o możliwość podziwiania drugiej połówki kąpiącej się w wannie, tylko że akurat najlepiej widać muszlę klozetową :-)
W łazience mam informację, że są "zieloni" i ręczniki zmieniają tylko na życzenie (trzeba zostawić na podłodze), podobnie jest z pościelą. Ale codziennie zastaję łóżko zasłane od igiełki i ręczniki równo niczym z pralni. Już myślałem, że olewają ochronę przyrody, ale zauważyłem, że łóżko z dnia na dzień coraz bardziej pomięte, choć nadal zasłane równo niczym w wojsku. Aż eksperymentalnie zabrudziłem róg metki, żeby sprawdzić, czy zmieniają, czy nie - no i nie zmieniają, ale układają tak, że wyglądają jakby były świeże. Szczególnie podziwiam za ręczniki, które zostawiałem wymięte na wieszaku. Może dwa lata temu w Malezji też nie wymieniali co dwa dni, jak ich podejrzewałem, tylko równiutko układali?

Ale mój szef narzeka, że ten hotel jest drogi (580 juanów za noc) a i ja narzekam, że na końcu świata, więc się oboje zgadzamy, że trzeba zmienić. Miałem po prostu wynająć apartament, ale tutaj ponoć nie chcą wynajmować na krócej niż trzy miesiące. Za to miejscowy szef znalazł mi parę hotelików blisko wybranej przeze mnie lokalizacji - w tej samej odległości od pracy co poprzednio, tylko od strony centrum, więc jestem przy przedostatniej stacji metra. W każdej chwili mogę wskoczyć i za 20 minut być na rynku. No i metro kursuje do 23:30 i kosztuje 2,4 juana, a autobus na poprzednie zakuprze tylko do 21, a potem tylko taksówka za 150 juanów.
Tylko że miejscowy szef patrzył tylko po lokalizacji, bo dwa hotele to były "limited service" i "chinese hotel" co mniej więcej sprowadzało się do tego, że nikt tam chyba nie mówił po angielsku, być może nawet nie mogą przyjmować obcokrajowców (nie każdy hotel może przyjąć obcokrajowca, bo trzeba go zameldować w specjalnym komputerowym systemie). Więc wylądowałem w tym trzecim (Green Westdon/Westin). Zalety: wreszcie jestem w Chinach a nie w Korei Północnej!
Za oknem mam 4-pasmową ulicę (ale okna są szczelne a i ruch do ósmej rano jest mały i nie trąbią), po chodnikach chodzą tłumy Chińczyków, o rzut beretem dziesiątki sklepów i knajpek (w tym 24-godzinne), to co się najmocniej na zdjęciu świeci, to Carrefour. 100 metrów dalej jest stacja metra. W sumie nawet przerzucam się na jeżdżenie do pracy komunikacją miejską, bo mam autobus bezpośredni autobus, który do tego ma wydzielony pas, więc nie stoi w korku jak taksówka. Do tego na autobus wychodzę i zaraz jest, a z taksówką są problemy, bo sam nie mogę zamówić (ani taksówkarze ani infolinia nie znają angielskiego), jak np. się umówiłem z taksówkarzem, że po południu przyjedzie o 17:00, to raz się spóźnił 15 minut a raz nie przyjechał. A łapanie na ulicy (trudne, pod pracą czekałem kiedyś 10 minut) kończy się tym, że nie wiesz, czy dojedziesz, bo goście nawet widząc adres zapisany chińskimi znaczkami nie wiedzą gdzie to jest. U nas kierowca może nie wiedzieć, gdzie jechać, ale po adresie trafi. Tutaj trzeba podać jakiś charakterystyczny punkt w okolicy, bo tylko tak znają miasto taksówkarze. Dobrze, że biuro jest przy jednej z głównych dróg, którą kojarzą, więc macham im, żeby nią jechali dalej tak długo, aż dojedziemy - ale to tylko dlatego, że ja wiem, gdzie jadę. Za pierwszym razem miałbym problem.
Autobus ma jeszcze dwie zalety - taksówkarze jeżdżą jak wariaci (wyprzedzanie na czwartego na dwupasmowej drodze, zawracanie na wiadukcie, skręty w lewo przez podwójną ciągłą i 3 pasy w przeciwnym kierunku, szybkie zmiany pasów i ostre hamowania z klaksonem) a w taksówkach nie ma pasów bezpieczeństwa, więc jakby co, to nie będzie ciekawie. To już wolę duży i twardy autobus. No i w autobusie można poznać nowych ludzi. Jadę sobie drugi raz do pracy i lukam na GPS-a, czy to już, a tu podchodzi do mnie dziewczyna i mówi, że mnie zna, bo ja prowadzę szkolenie z Tetry i żebym tak nerwowo nie patrzył na mapę, bo ona mi powie, gdzie wysiąść :-) No i tak prawie codziennie poznaję jakiegoś pracownika.

Ale wracając do hotelu. Najpierw mieszkam w pokoju "standard" za 328 juanów. Wad sporo - internet w kablu się ślimaczy, wifi mojego pokoju nie sięga (więc gmail tylko na śniadaniu, bo mi działa tylko na smartfonie), nie mam sejfu w pokoju (to już w najtańszych hostelach jest szafeczka zamykana na klucz), obsługa nie wita mnie już w progu i mówi bardzo słabo po angielsku - czasem tylko na zmianie jest jedna osoba, z którą się da dogadać. Reszta to tylko "poproszę paszport", "poproszę PIN i zielony", "Pana klucz do pokoju". No i problem się zaczyna, jak coś nie działa. Pierwsze, co nie działa, to nie akceptują mojego służbowego American Expressa. Próbuję płacić prywatnymi kartami, ale nie mam takiego limitu, żeby zapłacić za cały miesiąc z góry. Więc teraz co kilka dni czeka mnie wycieczka do recepcji.

Po kilku dniach postanawiam zmienić na pokój spełniający jakieś standardy, szczególnie że jest droższy ledwie o 40 juanów. Ale za to jest dwa razy większy (a więc tak duży jak w Wyndham, jedyne co mu brakuje, to wanny - mam tylko prysznic), ma sejf i sięga do niego wifi. Ale oświetlenie projektowano chyba po pijanemu - nie ma lampy na cały pokój, więc aby mieć jako tako jasno, muszę zapalić 3 mniejsze lampki, z czego np. lampa przy biurku ma wyłącznik w przeciwległy rogu, koło łóżka.
Za to wytłumaczyć, że chcę zmienić pokój, ale chciałbym wcześniej się dowiedzieć, czym te pokoje się różnią i je zobaczyć, to przerosło moją recepcję. Na szczęście jeden kolega z pracy mieszka zaraz obok, więc za którymś razem wracając z pracy podszedł ze mną i służył za tłumacza. Ale potem to ja musiałem walczyć, próbując wytłumaczyć, że zepsuła się klimatyzacja (znaczy nie zepsuła się, tylko cały czas działa na maksa i mam 22 stopnie w pokoju, a jestem chory). Ale już się nauczyli, że po prostu ze mną się idzie i ogląda, co pokażę.
A i jeszcze jedna zaleta nowego pokoju - jestem od podwórka (ale trąbienie z ulicy i tak słychać).
W sumie ten hotel jest słaby i trzeba by go zmienić, ale mi się nie chce - znów człowiek spędzi wszystkie wolne popołudnia na załatwianiu, przeprowadzce i doprowadzaniu pokoju do stanu używalności. Czemu w tanich hostelach wszystko działa od ręki a wizyta na recepcji zajmuje 2 minuty, a w eleganckich hotelach człowiek co chwilę musi dzwonić albo lecieć na recepcję, gdzie spędza z kwadrans? Myślałem, że czas to pieniądz.

Jedzenie
Jak już człowiek ma gdzie spać i ma internet, to trzeba jeszcze coś zjeść.

Chińczycy rozróżniają dwa sposoby jedzenia: jedzenie gotowego jedzenia ze wspólnej michy, albo gotowanie samemu we wspólnym garnku i wyjadanie z niego. Tego pierwszego zaznałem już w Malezji - siada się przy okrągłym stole, na środku którego jest okrągła, obracająca się taca. Kelnerzy donoszą dania i kładą je na tej tacy, a my sobie obracamy i wyciągamy pałeczkami kąski. Jest o tyle higienicznie, że pałeczek się przy jedzeniu nie oblizuje, więc teoretycznie ma kontaktu ze śliną innych - ale tylko teoretycznie.
Swoje ma się tylko miseczkę z ryżem i kubeczek na zieloną herbatę.
Na takie jedzenie biorą mnie czasem koledzy z pracy na przerwie obiadowej.
Jest jedna podstawową różnica z kuchnią w Malezji - tutaj nie ma muzułmanów i hindusów, więc nie trzeba jeść samych kurczaków, tylko pełny przekrój - więc szaleją, kaczki, dziczyzna, wołowina (choć i tak najczęściej wieprzowina albo kurczak). Ale za to w ogóle nie widuję ryb. Czasem tylko są owoce morza.

Drugi sposób to tzw. Hot Pot, podobno charakterystyczny dla kuchni syczuańskiej. Tak jadłem dwa razy - raz nie wiedząc co to pierwszego dnia (jak poszedłem na rozpoznanie bojem i wylądowałem z jakimiś lokalesami przy stoliku) i drugi raz, gdy mnie koleżanki z pracy wzięły, żeby mi pokazać miejscową kuchnię. Różnica jest taka, że dostaje się surowe dania, a na środku stołu nie ma tacy, tylko piecyk gazowy i garnek z wodą. Wrzucasz danie, czekasz chwilę, a potem łowisz kąski. Potem wrzucasz drugie i znowu łowisz - tym razem już nie wiesz, co wyłowisz. Ciekawe, czy (jak w "Zimnym Brzegu") można wyłowić dwutygodniową parówkę. Wersja na zdjęciu powyżej miała bajer - dwa garnki, mniejszy w większym. Ostre przyprawy dodano tylko do zewnętrznego, więc spokojnie mogłem łowić z wewnętrznego :-)

No ale takie frykasy to rzadko jadam na obiad, bo najczęściej idziemy do kantyny, która daje dość słabe jedzenie - na szczęście po śniadaniu jestem najedzony. W Malezji było lepsze, a w krakowskiej "Mielonce" to w ogóle są frykasy, nie narzekajcie koledzy. W kantynie wybiera się dania (mięsko, warzywa) i ma się je na własność. Do tego miseczka ryżu. Można też na zewnątrz zamówić danie z kotła, tylko trzeba czekać. Raz jadłem pierogi (smaczne).

Za to na śniadaniach szaleję. Po pierwsze mam je w cenie noclegu (co wcale tak dobre nie jest, bo obcinają mi dietę o kwotę sporo wyższą, niż zjadłbym śniadanie gdziekolwiek), ale skoro już jest opłacone i do tego jest szwedzki stół, to jem dużo. Szczególnie że jest smaczne, dobrej jakości i duży wybór - zarówno dania chińskie jak i zachodnie.
A kolacje? Nie jadam. Jakoś mi się nie chce. Może po śniadaniu i obiedzie jestem już wystarczająco najedzony, a może tutejszy ciepły klimat nie wymaga tylu kalorii. Nawet na ciastka nie mam ochoty wieczorem (szczególnie, że ciężko tu kupić jakieś dobre).

Pralnia
No i w sumie jak człowiek ma gdzie spać, co jeść i internet, to co mu więcej trzeba. No raz na jakiś czas trzeba wyprać ubrania. W hotelu jest serwis, ale strasznie drogi, 8 zł za parę skarpetek, 25 zł za podkoszulek. Niby firma płaci, ale żal tak marnować pieniądze. Raz zamówiłem, bo w tym pierwszym hotelu byłem parę dni z rzędu zbyt późno, aby szukać pralni w okolicy. W nowym hotelu znalazłem pralnię w okolicy, ale też niezbyt tanią - cena mniej więcej przez pół (ale wszystko elegancko złożone i zapakowane w folię). Nie wiem, czy znajdę taką pralnię, jak w Penangu, gdzie płaciło się 6 zł za 2 kg (nieważne czego, i tak leciało jako jeden wsad do pralki).


Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/201305250611Hotele?noredirect=1
https://picasaweb.google.com/100950622069697054855/201305260609Jedzenie?noredirect=1

PS. Uzupełniłem wpis o Chengdu o filmik z pandą udającą kota, oraz wpis o Emei Shan o mapki trasy. Dla obu pojawiły się też dodatkowe filmiki na Picasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz